piątek, 26 stycznia 2018

Praca na kaca nie zawsze popłaca

Właśnie odkryłam, że jestem w toksycznym związku. Z szefem! Na szczęście nie mieszkam z nim, nie kocham go, nie mam z nim dzieci ani nawet nie pocałowałabym go w rękę ani policzek, natomiast moja relacja z zakładem pracy zaczyna niebezpiecznie przypomimać psychozwiązek. 

Wypiszmy zatem cechy wspólne:
1. Stałe zajęcie myśli robotą.
2. Analizowanie, co mogłam zrobić inaczej, co zrobiłam źle i czy to ja jestem nienormalna, czy on/i.
3. Stałe poczucie winy bez określonej przyczyny.
4. ZMĘCZENIE.
5. Brak satysfakcji.
6. Nieokreślona nadzieja na "coś", co sprawi, że będzie INACZEJ.
7. Przyzwyczajanie się do chorej sytuacji i syndrom ofiary.
8. Sekwencja: "krzywda" -> niedowierzanie -> bunt -> otępienie / bezradność.
9. Stopniowe pomniejszanie poczucia własnej wartości.
10. Trudność w zmianie krzywdzącej sytuacji.

Nie wiem, kiedy kończy się branie trudności i nieprzyjemności na klatę, "bo z czegoś trzeba żyć", a kiedy zaczyna się uzależnienie od toksycznego klimatu. Z jednego sobie na pewno zdałam sprawę - wyjść z uzależnienia jest NAPRAWDĘ MEGA TRUDNO. A taka byłam zadowolona, że nie piję alkoholu, a palę tylko od czasu do czasu. I chociaż za chlanie albo toksyczne związki nikt nie płaci, to nadal uzależnienie od pracy jest uzależnieniem, a nie rozwojem. O tyle trudne jest to uzależnienie, że zasada "zero kontaktu" nie bardzo ma tu zastosowanie :) Co proponujecie? Macie jakieś doświadczenia? A może każdego szefa odbiera się jako zło wcielone i wyolbrzymia jego wady? 

....jeny, sam ten post świadczy o tym, że mam świra - piątek wieczorem, a ja smęcę o robo :O

sobota, 20 stycznia 2018

To cholerne zmęczenie

Kochane Dziewczyny, nie pisałam długo, bo ostatnie parę tygodni chorowałam, a wcześniej większość dni spędzałam według schematu: budzik -> fuuuuuuuuuuuuck.... -> wstaaajęęę... -> kawa + kanapka -> robo i kołowrót -> kanapa + sufit -> wanna -> spać. Wszystko poza wkręcającym kołowrotem, z ogromnym wysiłkiem. Upragnione weekendy w dresie i pod kocem, w domu bajzel, w głowie też, dobrze funkcjonuje jedynie kot. 

Nie wiem, czy to pozostałość po psychopacie, brak słońca, witamin, powietrza czy depresja, ale jestem permanentnie wykończona. Psychicznie nie czuję się jakoś fatalnie, daję radę, choć funkcjonuję dość zachowawczo, za to fizycznie czuję się jakbym miała 200 lat i totalną anemię. 

To oczywiście wpływa na psychikę, bo jeśli nie masz zwyczajnie siły posprzątać, wyrzucić śmieci, pójść po zakupy, na pocztę albo jeśli w ciągu dnia musisz wybrać tylko jedną z tych czynności, bo czujesz się zbyt słabo, żeby wykonać wszystkie, to bardzo frustruje. Bo jak tu marzyć, rozwijać skrzydła, prowadzić życie towarzyskie, zakładać rodzinę (?!!!), kiedy sukcesem dnia staje się np. wypranie ręczników i rozwieszenie ich do suszenia. 

W pracy jest trochę inaczej, bo tam tyle stresu i adrenaliny, że obudziłoby to umarłego. Ale to zmęczenie towarzyszyło mi też w poprzedniej robocie, gdzie zamiast stresu była nuda. 

Męczy mnie ten stan i ciągle łudzę się, że jak w końcu się WYŚPIĘ, to mi przejdzie i nabiorę sił. Tyle że wyspałam się już jakieś milion razy, a nadal przed wyjściem do pracy codziennie zeskrobuję swoje ciało z podłogi łyżeczką. Miała któraś z Was taki stan i zna metody wyjścia z niego? Stan Ameby doskwiera mi tym mocniej, że zawsze byłam spontaniczna i "żywa", miałam szalone pomysły i szybko wdrażałam je w życie. A teraz czuję się jakby własne ciało kazało mi zmienić temperament i osobowość, ciężko się odnaleźć  w tym stanie.