Związek z psycholem pozostawia w nas jak gdyby "ogniska zapalne". To są liczne rany zadane słowem, spojrzeniem, milczeniem, czasem niestety także pięścią. Objawy stanu chorobowego to strach, poczucie beznadziei, rozpacz, autodestrukcja, ale też... tęsknota. Za czym? Za spokojem, normalnością, za dobrocią i miłością, ale też za własnymi wyobrażeniami na temat siebie, związków w ogóle oraz tej konkretnej relacji. Powtarzam uparcie, bo sprawdziłam to na własnej skórze i wiem, że to prawda - to NIE JEST MIŁOŚĆ, ALE UZALEŻNIENIE. Jego objawy znikają powoli. Jeśli chce się żyć, trzeba zachować cierpliwość. TO MINIE. Ale głód bywa dotkliwy.
Najgorsze rozwiązanie? Pielęgnowanie ognisk zapalnych. Odmowa leczenia, rozdrapywanie ran i kurczowe obwiązywanie ich kolejnymi warstwami bandaży, bez dostępu światła, wody i powietrza. Nazywanie stałego stanu podgorączkowego czymś naturalnym, przywiązanie do dyskomfortu, bólu i strachu. Można się od takich rzeczy uzależnić? Jak najbardziej. "Choroba" to także pozorne profity, na ogół związane z ucieczką przed odpowiedzialnością. Jeśli definiujemy same siebie poprzez związek, były związek lub brak związku i temu poświęcamy najwięcej energii w naszym życiu, a nie przynosi nam to szczęścia, warto poszukać głębszej przyczyny. Może uciekamy przed uświadomieniem sobie, że wybrałyśmy nie takie studia, nie ten zawód, nie to miasto, nie ten system wartości, że ciągle żyjemy cudzym życiem, nie odkryłyśmy własnych talentów, że tak bardzo boimy się życia, że kurczowo przywiązujemy się - choćby mentalnie - do "znanego zła"?
Dziś namawiam do ZMIAN. Uważam wręcz, że nie da się wyjść z uzależnienia - a toksyczny związek z całą pewnością nim jest - bez porządnego remanentu w swoim życiu. Jest on zresztą na ogół wymuszany okolicznościami zewnętrznymi - pojawienie się w polu rażenia bomby atomowej zawsze niesie pewne określone konsekwencje ;) To, co wydaje nam się dodatkową traumą (w moim przypadku była to utrata zdrowia i pracy), paradoksalnie może nam ułatwić zdrowienie. Proces ten jest tym szybszy, im więcej zmian wprowadzimy do naszego życia. Wszystko to, co stare, jest niestety w jakiś sposób "skażone" relacją z psycholem (ale spokojnie, to także minie), toteż aby odbić się od dna, trzeba sobie zbudować - choćby małą - wysepkę Czegoś Zupełnie Nowego.
Początkowy etap depresji polega głównie na życiu z dnia na dzień i dotrwaniu do kolejnego świtu, a potem kolejnego zmierzchu, ale po paru miesiącach konsekwentnego dbania podstawowe potrzeby (spokój, sen, jedzenie, bliskość życzliwych ludzi), przychodzi czas, kiedy - mimo lęku, nie raz ogromnego - zaczynamy podejmować wyzwania. Jest to bardzo ważne, bo wychodzimy w ten sposób z okropnego stanu zgnojenia i upokorzenia, w jaki wpędził nas związek z psycholem. To naturalne, że po traumie, nie jest łatwo zmusić się do kolejnego wysiłku, przełamania słabości i podjęcia ryzyka. Choćby jednak miało się nie udać, i tak warto to zrobić - wprowadzamy w ten sposób nasze myślenie na inne tory - z roli BIERNEJ ofiary do roli dorosłego, AKTYWNEGO człowieka.
Bywa, że związek z psycholem funduje nam konieczność podejmowania tak ekstremalnych decyzji, że dowiadujemy się o sobie, iż potrafimy poradzić sobie naprawdę niemal w każdych okolicznościach. Po złożeniu zeznań na policji, złożenie zeznania podatkowego, staje się nagle dziecinnie proste ;) Możemy pójść za ciosem i założyć firmę, spełniając swoje od dawna odkładane na później marzenia, ale możemy też założyć bloga ;) albo po prostu... czerwoną sukienkę ;)
Stan "a cooooooooo mi zależy" miewa też swoje dobre strony. Wychodzimy z utartych schematów i przekonujemy się, że delikatna kobieta potrafi pokonać anakondę w dorzeczu Amazonki, a przy okazji ugotować trzydaniowy obiad dla siebie i dzieci. Zmiany mają jeszcze jeden walor - siłą rzeczy jesteśmy zmuszone zbudować przy okazji wprowadzania ich w życie, nowy świat. To nas stresuje, jak wszystko to, czego jeszcze nie znamy. Ale zarazem musimy się w te zmiany ZAANGAŻOWAĆ - naszym umysłem, sercem, emocjami. To jest dobre, ponieważ odrywa nas od rozmyślań nad zeschłym trupem, nad którym krążą nasze myśli i emocje. Wiemy jednocześnie, że trupa tknąć nie możemy, bo nam zaszkodzi, więc głodzimy się i frustrujemy. Nie ma sensu, strata czasu. Proszę uprzejmie o porzucenie truchła i zaangażowanie myśli w konstruktywne wyzwania. UWAGA - nasz umysł działa tak, iż ma tendencję do ciągłych powrotów do wydarzeń, z którymi wiążą się najsilniejsze emocje. Stąd też - mimo iż naprawdę tego już absolutnie nie chcemy - ciągłe flashbacki związane z psycholem.
Dużym ułatwieniem wyjścia z tego błędnego koła jest zaangażowanie się w coś, co także nas mocno pochłonie emocjonalnie. Trochę na zasadzie "klina", ale już zdrowego. Nie mamy na to rzecz jasna kompletnie siły w pierwszych miesiącach po zerwaniu. Dajmy sobie czas na lizanie ran i rozpacz, ale gdy tylko poczujemy choć cień ochoty na podjęcie wyzwania (choćby wiązało się to z olbrzymim strachem), zróbmy to. Strach jest tutaj pomocny, ponieważ angażuje nas jako silna emocja, odrywając nas od starych emocji życia z psycholem. Jeśli podejmujemy zdrowe ryzyko, a nie porywamy się na "mission impossible" robienia z diabła anioła, mamy do czynienia ze strachem, który możemy pokonać, dzięki czemu staniemy się silniejsze. Pozbywamy się przy okazji dojmującego poczucia porażki. Zaczynamy żyć w świecie nowych zadań, nowych doznań i nowych problemów, NASZYCH problemów, a nie tych, w które zostałyśmy "ubrane" przez zwyrola. Nowe życie sprawia, że łatwiej nam przestać żyć urazą i roztrząsać przeszłość. Nie żal nam już tak bardzo naszego "utraconego świata" i nie próbujemy go za wszelką cenę reanimować, ponownie się frustrując i tracąc siły. Dzięki temu "ogniska zapalne" w naszym organizmie stopniowo się wygaszają i przestają go zatruwać.
Jest jeszcze jedna ważna rzecz - feedback. Naprawdę trudno jest spotkać gorzej nam życzącą kreaturę niż psychopata. Większość ludzi życzy nam zdecydowanie lepiej. Nowe wyzwania sprawią, że tego doświadczymy. Zobaczymy na nowo, że ktoś docenia naszą pracę, lubi nasze towarzystwo, uważa, że mamy określone talenty i zalety i dopinguje do ich rozwoju. Oczywiście, będzie też ból, będzie lęk, rozczarowanie, niepewność - ale już nigdy na taką skalę, jak w bliskiej relacji ze zwyrodnialcem.
Nowe życie zacznie nas stopniowo wciągać. Pojawią się w nim nowi ludzie, nowe lektury, nowe ścieżki myślowe, nowe pejzaże i nowe zadania. To naprawdę JEST możliwe. I kiedy to się stanie naszym udziałem, nasz niegdysiejszy patologiczny związek stanie się czymś, co należy już do innej epoki, co zdarzyło się w innym wymiarze, do czego nie mamy najmniejszej ochoty wracać i co nas już nie dotyczy. Ale uwaga - warunek jest jeden: raz na zawsze porzucamy typowe dla osób uzależnionych życie w mechanizmie iluzji i zaprzeczeń. Żadne drogi na skróty, wybawiciele na białych koniach, "zmienianie" kogoś naszą "miłością" albo bezradne czekanie, aż Coś Się Wydarzy. Żeby się wydarzyło, trzeba osiodłać własnego konia i ruszyć na nim w świat. I spotkać być może kogoś, kto dorówna nam w galopie albo zapragnie towarzyszyć w spokojnej przejażdżce. Z tej perspektywy - i tylko ta jest perspektywą właściwą - dostrzeżemy, że nasz niegdysiejszy "książę" przyjechał do nas nie na białym rumaku, ale na czarnym wieprzu. Zrobi nam się trochę głupio, że kiedyś uznałyśmy kwik za szlachetne rżenie, ale cóż - można się pomylić. Wzruszymy ramionami, ściągniemy lejce i pognamy w dal na kwieciste łąki, ku nowym przygodom.