piątek, 25 grudnia 2020

Świąteczny spleen

Cześć i Wesołych Świąt wszystkim mimo wszystko! Choć zapewne u wielu z Was jest to, podobnie jak u mnie, trudny czas, dodatkowo utrudniony wszystkim, co dzieje się w tym dziwnym 2020 roku. Przyznam, że mam dziś doła. Zamieniłam się w te Święta w małą zahukaną i smutną dziewczynkę starającą się wszystkim dogodzić i wszystkich uszczęśliwić. I przeżywającą nieuniknioną frustrację, że jest to niemożliwe. Moja rodzina jest tak patchworkowa, jak tylko się da i tak było od dzieciństwa, a ja czuję się w niej jak element, który powinien pasować do wszystkich klocków tej układanki i żadnego z nich za mocno nie uwierać. Jest mi dziś szkoda mojej mamy, która siedzi sama w domu, szkoda mojego taty z tego samego powodu, szkoda babci, która obawia się wirusa, wszystkich mi szkoda, wszystkich odwiedziłam bądź odwiedzę, a zarazem wszystkich ich się boję i ze wszystkimi mam  trudne wspomnienia świąteczne, które w tym okresie wracają. 

Przypomina mi się koszmar przedświątecznego czasu, kiedy moja mama zawsze miała ogromnego doła i zawsze była zła i strustrowana. Tę frustrację wyładowywała na mnie pod dowolnym pretekstem, mając pretensje, że o czymś nie pomyślałam, że czegoś nie kupiłam, że niedokładnie sprzątnęłam, że za długo rozmawiałam przez telefon, że "o niczym nie myślę i mam wszystko w dupie, wszystko się w tym domu sypie, a ona jest ze wszystkim SAMA". Zawsze bałam się tego przedświątecznego okresu i wiedziałam, że wybuch ogromnej awantury jest tylko kwestią czasu. Były też pretensje o pieniądze i pełne złości zapowiedzi, że "prezenty będą skromne". Pamiętam przedświąteczną awanturę z wrzaskiem i tupaniem, kiedy źle użyłam słowa "pretekst", nie rozumiejąc jeszcze zbyt dokładnie jego znaczenia. Powiedziałam, że mama zaprosiła mojego wujka, a swojego brata pod pretekstem, że są Święta. Nie miałam nic złego na myśli, chodziło mi pewnie o słowo "powód" i miała to był zwykła konstatacja. Do dziś pamiętam szał, w jaki wpadła mama krzycząc: "Pod jakim prrrrrrrretekstem!!! To jest mój brrrrrat!!!". Musiało to być przerażające, skoro pamiętam to do dziś. A najgorsze było to, że nic z tego szału nie rozumiałam i nie wiedziałam, kiedy nastąpi i dlaczego. Na wszelki wypadek czułam się winna właściwie cały czas. I zostało mi to do dziś. Czuję się winna, że mama nie jest szczęśliwa, że sama jestem zbyt wykończona, żeby spełniać jej potrzeby, że mój ojciec jest samotny i smutny, że unikam kontaktu z babcią w trosce o własne zdrowie psychiczne, że nie umiem sprawić, żeby ci ludzie byli szczęśliwi i że mam prawie 40 lat, a nadal nie umiem przestać czuć się w Święta jak dziecko.

Pamiętam pęknięte na pół Wigilie po rozwodzie rodziców, gdzie wszyscy byli sztywni i smutni albo zdenerwowani, a zarazem skoncentrowani na mnie jako na "elemencie łączącym" tę przykrą układankę. Starałam się być bezproblemowa, miła, zabawna i wesoła, choć czułam się sama pęknięta na pół tak jak moja rodzina i to uczucie nie opuściło mnie do tej pory. Byłam przestraszona i bardzo samotna, ale bałam się wyprowadzić kogokolwiek z równowagi okazywaniem jakiegoś niezadowolenia, więc ukrywałam te uczucia i wstydziłam się ich. Kiedy byłam starsza, odreagowywałam je jedzeniem, a jeszcze później - alkoholem. Czasem też sama prowokowałam awanturę, żeby w ten sposób rozładować emocje rodziny i - chroniąc jej członków przed wstydem i poczuciem winy - wziąć te uczucia na siebie. Dziwny mechanizm, ale pamiętam go bardzo dobrze. Wolałam sama robić za "tą złą" niż pozwolić na to, żeby mama odczuwała jakąś przykrość z powodu swoich zachowań.

Pamiętam świąteczne obiady u babci, kiedy największą świętością był leżący na stole idealnie wyprasowany idealnie biały obrus, a w wieczerzy chodziło z grubsza o to, żeby nie zalać go barszczem ani kawą. Pamiętam niezręczną ciszę i miarowy stukot widelców. Pamiętam Święta, kiedy tata obwieścił, że jego druga żona wyprowadziła się od niego z dziećmi po tym, jak pobił ją po pijaku i wytłukł całą zastawę stołową. Pamiętam, że chciałam od tego uciec, nie słuchać o tym i nie uczestniczyć w rodzinnym zjeździe na rzecz ratowania małżeństwa ojca, ale miałam tylko kilkanaście lat i za bardzo bałam się to zrobić.

Pamiętam teksty mojego taty o tym, że jestem już dość duża, żeby przestać robić prezenty własnoręcznie i zacząć je kupować. Pamiętam babcię oddającą mi książkę, którą kupiłam jej pod choinkę i mówiącą: "może tobie się spodoba, dla mnie ta książka jest nudna". Pamiętam prezenty od babci w rodzaju perfum, które jej się nie podobają, ciuchów XXXXXXXXL po ciotce nieboszczce albo starej sokowirówki. Pamiętam kombinacje finansowe, jak za studenckie pieniądze kupić wszystkim takie prezenty, żeby byli zadowoleni i nie oddali mi ich przy najbliższej okazji.

Przede wszystkim pamiętam tę siekierę wiszącą w powietrzu i wieczną niepewność co do tego, w jakim kto będzie nastroju, czy wybuchnie kłótnia i co stanie się jej powodem. Pamiętam napięcie wywołane każdą minutą spóźnienia, stanie pod blokiem w oczekiwaniu na ojca, który zabierze mnie samochodem do babci, chorobę lokomocyjną wywołaną gwałtowną jazdą i wstyd, kiedy jechaliśmy przez miasto co chwilę używając klaksonu. 

Pamiętam, że ciągle byłam nie taka. Że przed naciśnięciem dzwonka u babci waliło mi serce ze strachu, a przy wejściu otrzymywałam recenzję swojego aktualnego wyglądu, ubrania i fryzury oraz dyspozycje, co zrobić z butami, gdzie powiesić mokry szalik i skąd wziąć kapcie.

Pamiętam wieczne poczucie, że jestem "nie taka", pytania w rodzaju "co w szkole" i komentarze, że przytyłam. 

Pamiętam smutek, kiedy moje przyrodnie rodzeństwo wychodziło wspólnie od babci do swoich spraw i swoich rówieśników, a ja zostawałam na prośbę babci, żeby "porozmawiać", tzn. posłuchać o sprawach babci. Pamiętam, jak bardzo czułam się wtedy zmęczoną, nieatrakcyjną starą panną.

Pamiętam też inne, jaśniejsze chwile. Drugą babcię, już niestety świętej pamięci, która kochała mnie taką, jaką byłam, choć nie bardzo rozumiała mój "cygański" (jak mówiła) świat. Bardzo za Tobą tęsknię, kochana Babciu i myślę w te Święta o Tobie. Pamiętam, jak piekła świąteczne pierniki, smażyła karpia w swoim nieśmiertelnym fartuchu i jak co roku powtarzała sakramentalne: "Święta Święta i po Świętach". Pamiętam, jak chodziła o lasce, jak używała wody kolońskiej "Przemysławka" i jak po każdnym otrzymanym prezencie mówiła: "ale po co wy na to pieniądze wydawaliście!". Pamiętam, jak w jakiś tajemny sposób na wszystko było ją stać z jej chudej emerytury i jak wciskała mi zawsze stówę do kieszeni. Pamiętam też wesołe chwile z rodzicami. Wspólne śmianie się z mamą, ciekawe rozmowy, fajne prezenty, dobry humor taty, jego poczucie humoru i okazywanie ciepła w taki sposób, w jaki umiał. Pamiętam też miłe chwile u "babci hardkor", dobre jedzenie, serdeczne słowa. Bywało strasznie, ale bywało też miło. Niestety nigdy chyba nie czułam się bezpiecznie. I nigdy nie było wiadomo, kiedy sympatyczny nastrój pryśnie. Dziś nie czuję złości do rodziców ani babci. Jest mi ich bardzo żal i przykro mi z powodu ich samotności. Staram się już im tych luk nie wypełniać i myśleć o własnym życiu, ale jest to trudne, tym bardziej, że... nie bardzo mam własne życie. Nie założyłam własnej rodziny, nie mam dzieci ani nawet faceta i choć wiem, że posiadanie rodziny nie jest gwarantem szczęścia, to gdzieś głęboko tkwi we mnie obrazek roześmianej, wielopokoleniowej rodziny, gdzie siedzący przed kominkiem uśmiechnięty dziadek bierze na kolana dostające małpiego rozumu wnuki, babcia gotuje pyszny barszcz, a młody tata gładzi po ciążowym brzuchu młodą mamę ubraną w czerwony sweter w renifery :) Oczywiście za oknem pada śnieg, wesoło migają lampki na choince, kot wygrzewa się na fotelu, a pies strąca nosem bombki z drzewka. Wiem, że w tzw. pełnych rodzinach też bywa różnie, że zdarzają się wielkie nieszczęścia i ciężkie choroby, że nie da się przeżyć życia nie dotykając cierpienia, ale to "wigilijne pęknięcie" związane ze spędzaniem od dziecka połowy Świąt u mamy, a połowy u taty tkwi we mnie głęboko i nie chce się zagoić. Wiem, że tak po prostu nie powinno być. Do tego dochodzi całe mnóstwo późniejszych komplikacji w rodzaju unikania poruszania przy mamie tematu mojego rodzeństwa - wiem, że sprawiało jej to przykrość, zazdrość o wspólny świat, jaki mają ze sobą mój przyrodni brat i siostra, a jakiego ja nie jestem częścią, mimo że od zawsze marzyłam o tym, żeby mieć brata albo siostrę. Dziwna jest też sytuacja, kiedy jako kilkunastoletnia dziewczyna zostałam "ubrana" w bycie ich matką chrzestną, sama wciąż czując się dzieckiem i chcąc nim być. W tym wszystkim są jeszcze byli partnerzy moich rodziców, o których najpierw byłam zazdrosna, później się do nich przywiązywałam i którzy następnie znikali z mojego życia po kolejnych rozwodach i rozstaniach.

Anyway - siedzę teraz w domu z kotem przy choince, cieszy mnie, że zarówno u mamy, ja i u taty było miło, cieszą mnie fajne prezenty i to, że nic nie muszę i mogę sobie spędzić miły wieczór z książką, a zarazem czuję ogromny smutek i samotność. I to taką jakby uwewnętrznioną, która trochę maleje, ale nie znika w obcowaniu z drugim człowiekiem. Czuję się też trochę "pomiędzy". Nie jestem ani młoda, ani stara. Obawiam się, że jest za późno na zakładanie rodziny i mam wrażenie, że nie spotkam już faceta, w którym naprawdę i na maksa umiałabym się zakochać (i który nie byłby przy okazji psychopatą), a zarazem jest grubo za wcześnie na przejście w tryb wieku dojrzałego i odcinanie kuponów od dotychczasowwych dokonań. Czuję się nadal trochę studentką, tylko że czterdziestoletnią i nieumiejącą się zakochać ani nie mającą już siły imprezować. Wiem, że właściwsze byłoby może skoncentrowanie się na tym, co mam, a nie na tym, czego nie mam, ale dziś chcę chyba pozwolić sobie na to, żeby właśnie móc być smutna i dać sobie prawo do tego, żeby powiedzieć jasno, że miałam powody do świątecznego smutku i to, że znajduje on teraz ujście, jest czymś dobrym, a nie powodem do wstydu.

Mam nadzieję, że Was nie zdołowałam :) Nie było to moim celem, chciałam się podzielić tym, co czuję i myślę dziś, w to Boże Narodzenie. Życzę Wam pogodzenia się ze sobą i własną historią życia, ale nie drogą "na skróty" przez zaklinanie rzeczywistości. Nazwania tego, co było złe, uleczenia tego, co da się uleczyć, wybaczenia tego, co da się wybaczyć i wtedy, kiedy przyjdzie na to gotowość, zauważenia tego, co dobre, choćby był to tylko mały okruszek czyjegoś ciepłego słowa, uśmiechu, rozmowy, szczerych życzeń czy serdecznego przytulenia. A jeśli jest to też Wasze marzenie, to życzę tego wesołego ognia w kominku i czerwonego swetra w renifery :)

niedziela, 10 maja 2020

Co nam wolno, a czego nie i czemu nie wolno nam mówić "NIE" :)

Taka fraszka na początek dla rozluźnienia w tym pięknym i słonecznym dniu :)
Jadąc nad jezioro myślałam sobie o długim i mocnym sznurze, nadal trzymającym mój mózg na uwięzi. Otóż jechałam w niedzielę, dzień wolny, nie zawalając żadnych obowiązków, odpocząć sobie nad jeziorem i skorzystać z ładnej pogody. Co czułam? POCZUCIE WINY.

Postanowiłam namierzyć źródło. Nie było to trudne. Zostałam dokładnie tak "wytresowana", żeby cierpieć z powodu poczucia winy właśnie w takich momentach, jak ten. Już w okresie dojrzewania moje samodzielne inicjatywy towarzyskie były umniejszane, krytykowane albo otwarcie zwalczane. I nie mówię tu o sprawach istotnie wymagających rodzicielskiej interwencji. Zasady nie były jasne - jednego dnia wolno było mi spotykać się z koleżankami i kolegami, innego - nie. Niezależnie od tego, czy wywiązałam się ze swoich obowiązków. W liceum i na studiach bawiłam się zatem w loterię, próbując "wyczuć moment", kiedy moje życie towarzyskie będzie przez nią akceptowane, raz po raz narażając się na koszmarny gniew mojej mamy i oskarżenia o "skrajny egoizm" z niewiadomych powodów. Kiedy dorosłam, chciałam być odpowiedzialna, wspierająca i dojrzała, empatyczna wobec mamy i wychodząca naprzeciw jej potrzebom. W efekcie uwewnętrzniłam je na tyle, że straciłam poczucie tożsamości. Zrezygnowałam z mnóstwa marzeń, z rozmachu, ze spontaniczności. Przecież to wszystko może być przerwane jednym telefonem, a ja mogę zostać "nakryta" na robieniu czegoś "niedozwolonego". I srodze za to ukarana najcięższymi oskarżeniami i całkowitym odrzuceniem. 

Jak uczymy się odgadywać potrzeby toksycznego rodzica? Czasem zastrasza nas wprost, groźbami czy przemocą fizyczną. Częściej jednak jesteśmy długie lata manipulowani. Nie trzeba przecież zabraniać dziecku wyjazdu z rówieśnikami (mowa o "dziecku" trzydziestoparoletnim). Wystarczy zadzwonić do niego w trakcie wypadu na Mazury i słabym głosem wspomnieć o bardzo kiepskim samopoczuciu o nieznanej etiologii. A potem pożegnać się tak, jakby miało być to ostatnie pożegnanie w życiu. Co robi potem "dziecko"? Zamiast pić piwo i śpiewać szanty, odchodzi na stronę od swojego towarzystwa i dzwoni do mamy, aby ją pocieszać bądź sprawdzać, czy czuje się już lepiej. A jeśli sytuacja powtarza się na tyle często, że zaczyna czuć złość z powodu bycia manipulowanym, kończy wprawdzie rozmowę, ale później omawia tę sytuację sto razy ze znajomymi, aby usłyszeć od nich, że nie jest potworem i ma prawo do własnego życia. Zapewnienia przynoszą chwilową ulgę, jednak pod spodem nadal czai się smutek, lęk, niepewność i poczucie, że jest się najgorszym człowiekiem na świecie. Źródłem wiedzy o samym sobie są rodzice, a więc jeśli mama mówi mi, że jestem skończoną egoistką i że zachowuję się podle, to widocznie tak jest. Choćby rozum mówił co innego, ta "prawda" zapisana jest w emocjach, czyniąc nas w efekcie niemal niezdolnymi do odmowy komuś, komu ta odmowa zdecydowanie się nie spodoba.

Tak też wpadamy w sidła psychopatów, uwielbiającym ofiary niepewne własnej wartości i nie potrafiące mówić "nie" ludziom, którzy tego "nie" nie respektują. A kiedy być może szczęśliwie uda nam się zakończyć chory związek, często wycofujemy się z życia w poczuciu porażki i bycia oszukaną przez własne emocje. Nie ufamy sobie, nie mamy siły ani nadziei, wpadamy w depresję. A w tym stanie na pewno nie będziemy mieć ochoty ani energii na kolejną walkę - tym razem z toksycznym rodzicem. Przynajmniej tak było u mnie - po zakończeniu związku z psycholem "rozkwitł" mój "związek" z mamą - miałam, podobnie jak ona, doła, podobnie jak ona siedziałam prawie cały czas w domu i podświadomie już nawet nie planowałam zmiany tego stanu rzeczy, bo wyczuwałam emocjonalny Armageddon, jaki mnie czeka, kiedy tylko powiem: "NIE".

Dlaczego dorosła kobieta rezygnuje z własnego życia, z radości, ze spontaniczności, z głębokich relacji, z przyjemności etc.? U podstaw leżą fałszywe przekonania wdrukowane wieloletnią tresurą. Postanowiłam namierzyć ich tyle, ile tylko się da i wydobyć z mroków podświadomości, aby wreszcie straciły władzę nad moim życiem. Może i Wam się przyda takie ćwiczenie, a moje przemyślenia okażą się inspiracją:

- Nie jestem warta miłości (skoro mama w chwili, kiedy powiem "nie", odrzuca mnie całkowicie i przekreśla, oznacza to, że nie można mnie kochać takiej, jaką jestem, a jedynie akceptować tę część mnie, która we wszystkim zgadza się innymi).

- Jestem odpowiedzialna za szczęście mojej mamy. I to jako jedyny człowiek na świecie.

- Kiedy się cieszę, bawię, wygłupiam ze znajomymi, a moja mama w tym nie uczestniczy, unieszczęśliwiam ją i wpędzam w chorobę.

- Muszę być stale pod telefonem, gotowa do odbycia co najmniej godzinnej rozmowy z mamą. Jeśli zrobię inaczej, mogę się spodziewać niezapowiedzianej wizyty w domu bądź zerwania relacji.

- Jeśli nie odbiorę telefonu i nie oddzwonię, moja mama być może umrze.

- Nie mogę być w szczęśliwym związku, ponieważ szlachetni ludzie cierpią, a dobrze się czują tylko prymitywy. Mój szczęśliwy związek wprawiłby ją w zakłopotanie i niedowierzanie. W efekcie sama sobie przestałabym wierzyć, czy na pewno wszystko jest ok. Poza tym czułabym się winna będąc szczęśliwą wtedy, kiedy mama tak cierpi.

- Nie wolno mi samodzielnie wybierać miejsca zamieszkania, partnera, przyjaciół, samochodu, sposobu ubierania się, czesania, domowego zwierzaka (tak, tak, mama nie była zadowolona, że przygarnęłam kota, bo "wtedy odpadają wspólne wakacje"), sposobu spędzania wolnego czasu etc., bo jest to akt nielojalności, niewdzięczności, braku miłości bądź "skrajnego egoizmu". Tzn. oczywiście "wolno mi", ale za cenę zerwania relacji.

Brzmi to wszystko oczywiście absurdalnie, ale pamiętajmy o tym, że jest to "prawda emocjonalna", nie "racjonalna". W racjonalnej sferze mama wyśmiałaby ten post i uznała za przejaw mojej choroby psychicznej bądź kultowego "skrajnego egoizmu" ;) .Formułowane przez nią komunikaty nie są rzecz jasna wyrażane w dosłownej formie, ale kiedy zna się swoje dziecko od X lat i kiedy lepiło się jego osobowość niczym ludka z plasteliny, wszystko można osiągnąć jednym westchnięciem bądź omdlałym tonem głosu. 

Warto zwrócić uwagę, że wymienione przeze mnie fałszywe przekonania są typowe także dla związku z psychopatą. Oni także "umierają" bez nas (na początku znajomości rzecz jasna ;)), ich także ranimy mając własnych znajomych, oni także łamią nasze granice, kiedy nie odbieramy telefonu i postanawiają przejąć inicjatywę zjawiając się bez zapowiedzi w naszym biurze czy mieszkaniu. A my zaczynamy tańczyć, jak nam zagrają, bo tego typu związek uruchamia w nas głęboko wdrukowane przekonania na własny temat oraz perfekcyjnie wyćwiczone schematy zachowań. Nie umiemy się ani obronić, ani zakończyć tego typu relacji. Na dodatek nasza psychika łudzi się, że uda nam się osiągnąć to, co było niemożliwe w relacji z rodzicem - sprawić, żeby osoba niedojrzała i przemocowa nareszcie nas pokochała. Jakie są tego rezultaty, każda z nas wie. 

Co z tym zrobić? Skutków wieloletniej tresury nie da się  pokonać w jeden dzień. Ale można wejść na ścieżkę pracy z fałszywymi przekonaniami i stopniowego zastępowania ich tymi prawdziwymi. Skąd czerpać wiedzę? Od ludzi, którzy nas doceniają i szanują takimi, jakimi jesteśmy, a przede wszystkim - od samych siebie. Zdrowa część w nas wydaje nam się często malutkim ogryzkiem, ale ona gdzieś w nas drzemie i jest gotowa się obudzić, żeby walczyć o nas jak lwica. Warto także "zgodzić się na koniec świata". Nie odebrać telefonu, zaryzykować odrzucenie, zerwanie kontaktu, przejść przez emocjonalne piekło poczucia winy i samooskarżeń. A kiedy przestanie trochę boleć - pogratulować sobie. Odpuściłaś i świat się nie zawalił. A jeśli nawet się zawalił, to i tak byś go nie utrzymała siłą swojej woli. 

Życzę Wam zatem stopniowego odkrywania zdrowej części Waszego "ja" (to często ta związana z potężnym, zdrowym wkurwem ;)), a przede wszystkim: UWIERZENIA JEJ. Tak pracowicie podkopywana przez toksycznych rodziców i / lub psychopatów wiara we własny ogląd rzeczywistości niech nareszcie wyjdzie na wierzch i pokaże swój pazur :) I nie bójcie się, że kogoś wprawicie tym w zakłopotanie. Osoby naprawdę Wam życzliwe będą tylko bić brawo. A reszty nie warto wpuszczać do swojego emocjonalnego świata.


środa, 6 maja 2020

"Bez ciebie umrę i będziesz temu winna", czyli dlaczego wolimy mieszkać w komórce niż w pałacu

Mam trochę słowotok i dodaję notkę za notką, ale po odkryciu tematu parentyfikacji i wpływu tego zjawiska na moje życie, wybory, związki, poczucie wartości i tożsamości, mam silną potrzebę nazwania tego, opisania, uporządkowania, zrozumienia i podzielenia się tym z innymi.

Robię to po raz pierwszy i jest to okupione lękiem i poczuciem winy. Nie jest łatwo łamać kulturowe tabu ("Matka może chcieć dla dziecka tylko dobra!") i mierzyć się z własnym mechanizmem iluzji i zaprzeczeń. Zdecydowanie łatwiej pisać o psychopatach, ten temat jest już kulturowo "oswojony" :) Ale jeśli chcę dążyć do zdrowia i walczyć o siebie, etap zmierzenia się z bólem związanym z relacją z matką jest konieczny do przejścia, choć niełatwy.

Jestem dzieckiem rozwiedzionych rodziców, wychowywanym przez samotną matkę. Odkąd pamiętam, mama mówiła, że ma depresję (choć nigdy jej nie diagnozowała ani nie leczyła), że jest "ogólnie słaba", "chora" i że ma dość, a jej życie to smutna wegetacja. Odkąd pamiętam, chciałam ją pocieszyć, wziąć na siebie ciężar codzienności, pomóc jej i zmienić świat na lepsze, żeby było jej lżej w tym świecie żyć. Przynosiło to krótkotrwałe efekty, a ja byłam coraz bardziej smutna, że nie udaje mi się mamie pomóc. Swoje życie odkładałam "na później", w przeświadczeniu, że moim podstawowym obowiązkiem jest zapewnienie szczęścia, spokoju i bezpieczeństwa mojej mamie. 

Dbałam o siebie tylko na poziomie "formalnym" - wyrabiając się w pracy, w płaceniu rachunków, organizowaniu sobie życia w taki sposób, żeby nie sprawiać kłopotów, nie stawać się przyczyną niepokoju i być gotową świadczyć pomoc. Nie zawsze mi się jednak to udawało. Czasem, tak jak w przypadku związku z psychopatą "sprawiałam kłopoty", mając wtedy ogromne poczucie winy. Po uwolnieniu się od tej relacji zaczęłam jednak znów żyć "przykładnie", mając siłę właściwie jedynie na pracę i wieczorne rozmowy z mamą przez telefon plus cotygodniowe obiady u niej. "Prowadziłam się" dobrze, nie wiązałam się z żadnymi facetami, miałam depresję, byłam stale pod telefonem. 

Mama była chyba w miarę ze mnie zadowolona, ja z kolei "z niewiadomych przyczyn" w chwilach, kiedy wyświetlało mi się w telefonie połączenie od niej, miałam ochotę płakać i rzucać przedmiotami. Próbowałam jej o tym powiedzieć, uświadomić, że nie mogę być zawsze dostępna, że mam swoje życie, że potrzebuję autonomii, że nie o wszystkim chcę jej opowiadać i że czasem potrzebuję położyć się po południu spać i nie odbierać telefonu bez ryzyka, że przyjedzie do mnie sprawdzić, czy żyję. Osoby doświadczające parentyfikacji znają doskonale skutek takich prób - oskarżenia o "skrajny egoizm", krzyk, rozczarowanie, rozpacz, wpędzanie w poczucie winy, obraza, karanie milczeniem, całkowite "unieważnienie" moich uczuć, zaprzeczanie im i odmowa choćby ich wysłuchania.

Kiedy to wszystko się zaczęło? Podejrzewam, że w dzieciństwie, choć tego nie pamiętam. Pamiętam za to dobrze jazdy z okresu dojrzewania, kiedy mama szczegółowo omawiała ze mną problemy ze swojej pracy (powodując u mnie poczucie bezradności i winy, że nie potrafię jej pomóc), z facetami, z innymi członkami rodziny (mama zerwała kontakty ze wszystkimi członkami rodziny, zostawiając tylko mnie do swojej stałej dyspozycji emocjonalnej), żaliła się na to, w jaki sposób traktował ją ojciec i babcia (pomijając bądź marginalizując to, jak traktowali mnie), wymagała ode mnie wsparcia organizacyjnego (takiego "męskiego" w stylu dźwigania ciężkich rzeczy, zamawiania hydraulika do cieknącego kranu, rozwiązywania problemów komputerowych i technicznych), ale przede wszystkim - emocjonalnego. Nie wiedziałam wówczas, że jest to odwrócenie ról i starałam się to wsparcie nieść, zawsze ponosząc jednak porażkę. Nigdy nie mogłam mamy uszczęśliwić i sprawić, żeby nareszcie pozwoliła mi żyć własnym życiem. Całe życie marzyłam o "zasłużeniu" w końcu na jej błogosławieństwo na dorosłe i samodzielne życie, w którym będzie mi kibicować bez wbijania w poczucie winy i łamania moich granic. To nigdy nie nastąpiło i powoli staram się godzić z myślą o tym, że raczej już nie nastąpi.

Najgorsza była dla mnie jej kompletna nieprzewidywalność. Nie miałam jasno określonej listy swoich obowiązków, po wykonaniu których mogłam zająć się swoimi sprawami. Miałam się "domyślić" i "wziąć odpowiedzialność za dom". Nauczyłam się nastawiać radary na odbiór emocjonalnych stanów mojej mamy i mniej więcej przewidywać, kiedy moje wyjście z domu i spotkanie ze znajomymi będzie ok, a kiedy niekoniecznie. 

Im bardziej jednak dorastałam, tym silniejsze stawały się związane z tą sytuacją konflikty wewnętrzne. Najgorzej było, kiedy wiązałam się z jakimś facetem. Na studiach poznałam chłopaka, który traktował mnie dobrze, wspierał, okazywał troskę, dbał o mnie i z którym stanowiliśmy w miarę wesołą i pozytywną parę. Jeśli ktoś był w tym związku mniej wesoły, byłam to ja :) 

Mama jednak zaczęła szaleć. Nazywała nasz związek destrukcyjnym i "symbiotycznym" już w pierwszym miesiącu jego trwania, jedynie na podstawie ilości czasu spędzanego razem. Niszczyła moje szczęście i wpędzała w poczucie winy, zmuszając do emocjonalnego balansowania między związkiem z moim chłopakiem a relacją z nią. Potrafiła ściągać mnie z innej dzielnicy, kiedy byłam z chłopakiem na imprezie, tylko po to, żebym zrobiła jej zakupy w osiedlowym sklepie, znajdującym się jakieś 30 metrów od jej domu. Miała wtedy 45 lat, normalnie pracowała, nie była osobą niepełnosprawną. W mojej głowie jednak jawiła się jako istota słaba, chora, krucha, której ja - silny, zdrowy tur - powinnam w każdej chwili pomóc. Jeśli tego nie zrobiłam, byłam oskarżana o "nieludzkie" zachowania, o to, że "odmówiłam matce CHLEBA" czy "szklanki wody". 

W końcu mama "zaanektowała" mojego chłopaka (którego nazywała zresztą "tym chłopczyną"), aby wspólnie ze mną spełniał jej potrzeby. Hitem był robiony przez nas remont. Mama wyjechała na dwa tygodnie prosząc nas, studentów filologii, o samodzielne wyremontowanie jej mieszkania ("To chyba nie jest takie trudne dla MĘŻCZYZNY?!"), obiecując, że w zamian za to dostaniemy od niej pieniądze na wakacje. Spędziliśmy dwa tygodnie z wałkami, farbami i klejem do tapet, starając się wykonać pracę jak najlepiej. Awantury, która odbyła się po powrocie, nie zapomniałam przez kolejne 20 lat. Były wrzaski i histeria z powodu... źle powieszonego obrazka. Serio. Samej sobie trudno mi uwierzyć w absurd tego, co piszę, ale u mojej mamy tak drobny pretekst stawał się powodem do przekreślenia całości wysiłku, a na dodatek - powodem do okropnych oskarżeń o celowe działanie przeciwko niej. 

To było zresztą najgorsze, nie umiałam się przed tym obronić i udowodnić jej w żaden sposób, że chciałam dobrze. Po takich oskarżeniach nabrałam wewnętrznego przekonania, że jestem kimś z gruntu złym i nawet jeśli robię coś dobrego, z pewnością kierują mną pobudki egoistyczne bądź za chwilę i tak okaże się, że coś zawaliłam, potwierdzając tezę o własnej "podłości". Żadnych pieniędzy na wakacje nie dostaliśmy.

Z czasem mój związek się rozpadł - z mojej inicjatywy, ponieważ nie miałam poczucia, że "to jest to". Po 20 latach od tamtych czasów wydaje mi się oczywiste, że żaden związek nie miał wówczas prawa się udać, ponieważ tak silnie moje wewnętrzne poczucie tożsamości było związane z tym, czego chce i pragnie moja mama. A ona pragnęła zajmować pierwsze miejsce na mojej emocjonalnej mapie. Żaden facet nie był według niej dość dobry dla mnie. Choć formalnie deklarowała, że życzy mi szczęścia i założenia spełnionej rodziny, zachowywała się tak, jakby te życzenia były potrzebne jej jedynie do zachowania dobrego wizerunku samej siebie we własnych oczach. Nigdy nie widziała we mnie dobrego "materiału" na żonę i matkę, wręcz przeciwnie, raczej mnie wyśmiewała, podkopywała moje poczucie wartości jako kobiety, nie uczyła, jak być matką i nie zachęcała do prób budowania rodziny. 

Hardkorową akcją, która zraniła mnie bardzo głęboko była sytuacja, kiedy po koncercie znajomego mojej mamy (występowałam często jako jej partner/ka podczas wyjść towarzyskich i służbowych), ktoś z jego rodziny zapytał, czy mam już dzieci. Zanim zdążyłam się odezwać, moja mama zabrała głos w moim imieniu mówiąc: "Ależ skąd!". Zdziwiłam się i odpowiedziałam, że nie byłoby w tym nic szczególnego z uwagi na fakt, że mam już 28 lat. Mama dostała po tym spotkaniu szału. Wydzwaniała do mnie kilka razy w ciągu tego wieczoru krzycząc, że jestem podła i że specjalnie chciałam ją upokorzyć w oczach faceta, który jej się podoba, próbując zrobić z niej babcię. Po tych telefonach piłam szklankami jakąś śliwowicę, zanosiłam się potwornym płaczem i długo nie mogłam się uspokoić.

Bardzo dziwnie zachowała się moja mama, kiedy na studiach związałam się z  atrakcyjnym, ale niedostępnym emocjonalnie facetem. Nie nadawał się on do tego, aby zaprząc go do spełniania potrzeb mamy w rodzaju robienia remontu czy zakupów. Nadawał się jednak do... uwodzenia. Nie wierzyłam wówczas sama sobie, wydawało mi się to zbyt złe, aby było prawdziwe, jednak ten facet też miał wrażenie, że moja mama go uwodzi. 

Pamiętam scenę, kiedy usiadła naprzeciwko niego i patrząc wzrokiem kocicy mówiła niskim głosem: "Grasz na saksofonie, taaaak? Kocham jazzzzz...". Mama tak "kochała jazzzz...", że wybrała się na spotkanie z moim facetem beze mnie. Zaznaczam, że nie była to sytuacja w rodzaju: "jesteśmy w wieloletnim związku, mój facet zna moją mamę i się z nią zaprzyjaźnił i idą razem załatwić jakieś sprawy". Byliśmy wówczas "świeżą" parą, na etapie randkowania, nasz związek trwał może miesiąc czy dwa. Mój facet zaprosił wówczas mamę i mnie na koncert chóru, w którym śpiewał. Zrobił to bez pytania mnie o zdanie. Rozmawiałam wówczas o tej sytuacji ze znajomym księdzem, który ocenił to jako zalążek jakiegoś trójkąta emocjonalnego i uznał, że jeśli wybiorę się na tę niechcianą przeze mnie "randkę", wkrótce będziemy się tak spotykać we troje, z czego zadowolony będzie być może mój perwersyjny facet i uwodząca mama, ale na pewno nie ja. Ksiądz odradził mi to spotkanie i "przyklepywanie" tego układu. Posłuchałam go. Wróciłam do domu z zajęć na studiach i zastałam mamę starannie umalowaną, elegancko ubraną i układającą włosy. Zapytała, czy wybieram się na koncert. Odpowiedziałam, że nie, sądząc, że i ona w takiej sytuacji z niego zrezygnuje. "Ale ja idę. Jestem zaproszona i chyba mam prawo" - odpowiedziała. Poszła. Ja pojechałam na wódkę do koleżanki, starając się jak najszybciej upić i zapomnieć o odczuwanym bólu. Po koncercie odbierałam telefony zarówno wkurzonej mamy (jej zdaniem postawiłam ją w niezręcznej sytuacji) i zdziwionego chłopaka.

Później związałam się z alkoholikiem, który z definicji nie mógł zostać zaakceptowany w żaden sposób, co paradoksalnie pod pewnymi względami było korzystne dla mojego budowania autonomii. Autonomii od mamy i zależności od alkoholika rzecz jasna :) Mama zachowywała się wówczas jak zazdrosny zdradzany mąż, na dodatek pochodzenia latynoskiego. Awantury, krzyki, oskarżenia, żądanie wyprowadzki. Jak tylko zaczęłam pracować i mogłam się samodzielnie utrzymać, zdecydowałam się wyprowadzić. Okazało się jednak, że mama jednak tego nie chce i że "musi się przyzwyczaić do tej myśli", a moja wyprowadzka wymaga od niej "zabicia jakiejś części miłości do mnie". Nie pamiętam, czy to były dokładnie te słowa, ale taki był przekaz. Kiedy wyprowadzałam się, usłyszałam, żebym pamiętała, że jeśli coś mi się nie uda, nie mam prawa powrotu. 

Od tamtej pory maniakalnie starałam się być niezależną finansowo, żeby nigdy nie musieć prosić jej o pomoc. Poskutkowało to pracą ponad siły, trwaniem w mobbingu i poważnym nadwerężeniem zdrowia. Wisienką na torcie moich "miłosnych" relacji był związek z psychopatą, opisywany na tym blogu. Tu też mama pokazała arsenał swoich możliwości. Nie dodawała mi otuchy i nadziei, nie współczuła, nie wykazywała zrozumienia, nie próbowała pomóc mi przywrócić poczucia własnej wartości. Skupiła się na gwałtownym zwalczaniu tego związku, połączonym z oskarżaniem zarówno psychopaty, jak i mnie, przy użyciu absurdalnych środków. Kiedyś będąc u niej dowiedziałam się na przykład, że mam już załatwiony trzymiesięczny pobyt w Australii u jej znajomej, której w życiu nie widziałam na oczy. I mam tylko kupić sobie bilet i jechać. Nie zapytała mnie, co na ten temat sądzę, nie uwzględniła, że mam pracę, której nie chcę rzucić ot tak, a kiedy odmówiłam, dostała szału i zaczęła krzyczeć, żebym sobie wracała do swojego psychopaty. Tak też wówczas zresztą uczyniłam.

Kiedy udało mi się uwolnić od toksycznego związku, wyizolowałam się jak tylko się dało. Nie miałam siły na relacje, na wyjścia, na spotkania, a przede wszystkim - na walkę. Z walką (przynajmniej tą wewnętrzną) wiązały się bowiem nie tylko moje związki miłosne, ale także relacje koleżeńskie. Mama albo próbowała je "anektować", próbując decydować o tym, co powinni zrobić dla niej moi znajomi, korzystając z ich doświadczenia zawodowego czy kontaktów bądź uczestnicząc w naszych relacjach towarzyskich, albo z kolei dyskredytować i ośmieszać. Wszystko zależało od tego, jaki stosunek do niej przejawiali moi znajomi. 

Najbardziej krytycznie odnosiła się do relacji i wydarzeń, w których nie mogła uczestniczyć. Kiedy wyjeżdżałam czy szłam na spotkanie ze znajomymi, a mama akurat zadzwoniła, żeby sobie porozmawiać (norma to ok. półtorej godziny dziennie, rozmowa trwająca 20 minut to w jej opinii "lekceważenie"), nie szanowała mojego wolnego czasu spędzanego nie z nią. Albo po prostu ignorowała to, że jestem zajęta i zaczynała opowiadać o swoich problemach ("Nie mogę się zalogować na konto", "Boli mnie głowa", "Kolega z pracy wyprowadził mnie z równowagi", "Boję się przyszłości"), albo pytała, kiedy będę już w domu i kiedy będę mogła rozmawiać, żądając oddzwonienia. 

Pożegnania nigdy chyba nie były miłe, wesołe i "lekkie", na zasadzie: "Super, że wyjechałaś, piękna pogoda, bawcie się dobrze, kochani!", ale najczęściej wypowiadane smutnym, słabym i omdlewającym tonem w stylu: "Dobrze, to zadzwoń jak będziesz mogła rozmawiać", co mój wytrenowany przez lata umysł odbierał jako komunikat: "Baw się dobrze i nie przeszkadzaj sobie, kiedy ja będę tutaj cichutko łkając umierać w kąciku". W efekcie często pół wyjazdu spędzałam na popadaniu w smutek z powodu poczucia winy zamiast dobrze się bawić, a moi znajomi - na pocieszaniu mnie i zapewnianiu, że nie jestem okropną świnią, która powinna rzucić wszystko i pojechać ratować mamę.

Te sytuacje powtarzały się tak często i były tak trudne emocjonalnie, że zaczęłam wszystkie swoje aktywności "filtrować" przez pryzmat oczekiwań mamy, chcąc uniknąć oskarżeń o bycie podłym człowiekiem. Zaczęłam żyć na pół gwizdka, czując zresztą ogromne zmęczenie, uniemożliwiające życie pełną parą. Kiedy ktoś ze znajomych rzucał pomysł np. wyjazdu w Bieszczady, pierwszą myślą pojawiającą się w moim umyśle nie było to, czy tego chcę, czy nie, ale co mama na to powie i czy mogę ją zostawić oddalając się tyle kilometrów. W moim sercu i umyśle istniało bardzo silne przekonanie, że jeśli robię takie rzeczy, bardzo poważnie ryzykuję, ponieważ mama może umrzeć, a ja nie zdążę jej uratować. Pamiętam sytuację z wieku chyba nastoletniego, kiedy wołała mnie w nocy, a ja nie usłyszałam tego, ponieważ spałam. Następnego dnia powiedziała mi, że potrzebowała mnie, bo bardzo źle się czuła i gdybym ją kochała, obudziłabym się, bo miałabym wyczulone na nią receptory. No i nauczyłam się je mieć. Jednocześnie chcąc przecież żyć własnym życiem i spełniać też potrzeby innych niż mama osób. Teraz zmagam się ze stałym napięciem, czujnością, depresją, nerwicą i ogromnym zmęczeniem.

Smycz emocjonalna była krótka. O ile jeszcze kilkudniowe wyjazdy w Bieszczady były wprawdzie poważnym wykroczeniem, ale jeszcze nie zbrodnią, o tyle poważny związek i postawienie partnera na pierwszym miejscu taką zbrodnią już by był. Podświadomie wycofałam się z poszukiwań bliskiej relacji damsko-męskiej, uznając, że ponowne balansowanie między mamą a chłopakiem i cała związana z tym drama będzie czymś nie do zniesienia, zwłaszcza w sytuacji kruchości i podatności na zranienia spowodowanej depresją i nerwicą. 

I tak się nauczyłam nie żyć, tylko bardziej wegetować z dnia na dzień, wykonując swoje obowiązki, starając się odbierać telefony mamy i być dla niej emocjonalnie dostępną (inne działania spotykały się z dramą, "karą", wpędzaniem w poczucie winy i odrzuceniem, z którymi nie umiałam sobie poradzić emocjonalnie bądź z "troską", że coś mi się stało, skoro nie odbieram - mama potrafiła wówczas postawić na nogi całą rodzinę i/lub przyjechać do mnie do mieszkania bez zapowiedzi, żeby sprawdzić, czy żyję. Dodam, że miałam wówczas chyba 37 lat :)). 

Wegetacja przejawiała się także w braku dbałości o siebie na wielu polach. Nie miałam na to siły, ale też nie widziałam sensu w budowaniu - mówiąc metaforycznie - własnego "pałacu", w którym będzie mi miło i wygodnie, bo przecież wymaga to dużych środków i nakładów energetycznych, a przede wszystkim - czasu i przestrzeni. A ja przecież w każdej chwili od każdej pracy, spotkania czy innego zajęcia mogłam zostać oderwana telefonem mamy. A wtedy, aby nie okazać się kimś "podłym", powinnam każdą podjętą własną aktywność porzucić, aby dać pełnię czasu i przestrzeni swojej mamie. 

Mowa oczywiście o akceptowanych przez nią aktywnościach. Aktywności i znajomości nieakceptowane to zło, o którym nie powinno się nawet myśleć. Na swojej mapie myślowej widzę obraz mamy jako królowej mieszkającej w pałacu, siebie zaś jako aseksualnego (problemowi kastrowania kobiecości poświęcę którąś z kolejnych notek) błazna, giermka bądź służącą mieszkającą w przypałacowej komórce. Kiedy jednak trzeba, gotową na wezwanie królowej przebrać się w elegancką (choć wciąż aseksualną) suknię i dotrzymywać jej towarzystwa prowadząc wyrafinowaną konwersację i zaspokajając potrzebę intelektualnej stymulacji chlebodawczyni. Wszystko w zamian za uniknięcie zesłania do lochu, gdzie z łańcuchów spuszczane są demony oskarżeń o najgorszą podłość i niemożliwych do ugaszenia wyrzutów sumienia.

Przy tym wszystkim mama potrafiła być świetną, inteligentną i dowcipną rozmówczynią, pisać piękne wiersze, okazywać wielką wrażliwość i wspierać mnie i innych ludzi. Zawsze jednak na swoich warunkach. "Demon" ujawniał się wtedy, kiedy czuła, że spada z piedestału i nie zajmuje pierwszego miejsca bądź kiedy słyszała słowo "nie" czy spotykała się z innym przejawem postawienia granic bądź gdy czuła, że spotyka ją "niesprawiedliwość".  

To czyniło cały problem stosowanej przez nią przemocy emocjonalnej jeszcze bardziej skomplikowanym, ponieważ cierpiałam bez świadków, nie wierząc samej sobie - przecież ta wspaniała, wrażliwa, serdeczna i delikatna osoba nie mogłaby kogoś tak krzywdzić, a zwłaszcza swojego jedynego dziecka. Podświadomie wybierałam więc "unieważnianie" siebie, wypieranie, bagatelizowanie, uznawanie, że może to ja coś źle zrozumiałam albo że de facto zasługuję na takie traktowanie. Zapewne robiłabym tak nadal, gdyby psychosomatyczne objawy tłumionych emocji nie stały się już niemal nie do zniesienia. 

W tym blogu nie chcę nikogo oskarżać, ale nie chcę też nikogo usprawiedliwiać. Chcę dać głos tej swojej części, która praktycznie całe życie była zakneblowana i być może dodać odwagi i inspiracji innym osobom, których cierpienie ma podobne źródła. Kocham moją mamę i życzę jej jak najlepiej, ale nie będę w imię "miłości" godzić się na emocjonalną przemoc. I chcę zawalczyć o siebie, stać się dorosłą kobietą i przeżyć resztę swojego życia we własnej skórze, a nie w skarłowaciałej wylince, która już dawno do mnie nie pasuje, a w którą wbijam się po to, żeby nie zostać ukaraną za stawanie się pięknym motylem. Być może to kiczowate porównanie, ale myślę, że trafne :) Życzę Wam wszystkim odkrywania własnego piękna i prawdziwej tożsamości - niech myśl o tym, że najlepsze jeszcze przed nami pomaga przertwać nieunikniony emocjonalny ból straconych złudzeń i doznanej niesprawiedliwości.

"Już sama nie wiem, kim jestem", czyli fałszywa tożsamość

Ofiarami psychopatów nie zostajemy na ogół przypadkowo. Podatny grunt do uwikłania się w toksyczną relację zazwyczaj istnieje w nas wcześniej, a psychopata doskonale umie wyczuć, kto go od razu postawi mu jasne granice, a kto z kolei pozwoli się niszczyć.

Warto przyjrzeć się zatem tematom granic i tożsamości. W dysfunkcyjnych rodzinach granice są zatarte, a tym samym dziecko nie nabywa wyraźnego poczucia autonomii i tożsamości. To czyni je później podatnym na manipulacje, ponieważ nie jest pewne, gdzie się kończy, gdzie zaczyna, co uważa i co właściwie może. Mowa tu o pewności na gruncie emocjonalnym, nie racjonalnym. W warstwie racjonalnej na ogół radzimy sobie całkiem nieźle.

Jeśli wychowujemy się w rodzinie, w której występuje problem parentyfikacji, czyli odwrócenia ról, w życiu dorosłym często nadal zmagamy się z poważnym konfliktem wewnętrznym pomiędzy pragnieniem akceptacji a pragnieniem autonomii. Jeśli dziecko będzie musiało dokonać wyboru pomiędzy tymi dwiema wartościami, zawsze wybierze akceptację. Dlatego tak ważnym elementem wychowania jest wspieranie przez rodzica procesu separacji dziecka i wykształcania przez nie coraz silniejszego poczucia autonomii. Jeśli dziecko widzi, że jego indywidualizacja nie odbiera mu miłości opiekunów, postępuje w niej coraz śmielej, aż do całkowitego usamodzielnienia się.

Jeśli jednak ten proces jest zahamowany i dziecko musi dokonać wyboru między sobą a opiekunem,  zaczyna tłamsić swoje prawdziwe "ja", byle "zasłużyć" na akceptację rodzica. Taka sytuacja przedłuża się często także w życiu dorosłym, skazując dorosłe już dziecko na stały wewnętrzny konflikt, skutkujący nierzadko depresją.

Brak poszanowania autonomii i granic przez rodzica sprawia, że dziecko, także w dorosłości, często nie umie ich rozpoznać, nazwać ani przestrzegać. To czyni je łatwym celem dla mobberów, psychopatów i innych drapieżników, których nie brakuje przecież w świecie. Ulegamy niemal każdej osobie, od której będziemy zależni (emocjonalnie bądź służbowo) i która przekona nas, że lepiej od nas wie, co jest dla nas dobre. Albo zwyczajnie zastraszy bądź wpędzi w poczucie winy.

Jeśli od naszego najważniejszego opiekuna dowiadujemy się, że nie mamy prawa do własnych granic, decyzji, autonomii, prywatności czy do mówienia: "nie", w życiu dorosłym nie umiemy odmawiać, nie wiemy, kiedy ktoś nas wykorzystuje, godzimy się na sytuacje dla nas niekorzystne, początkowo nawet nie podejrzewając, że jesteśmy obiektami ataku. Orientujemy się, że coś jest grubo nie tak dopiero wtedy, kiedy mówi (bądź krzyczy) o tym nasze ciało (ciała nie da się oszukać tak, jak umysłu).

Zaczynamy cierpieć na zaburzenia odżywiania czy snu, depresję, bóle niewiadomego pochodzenia bądź wręcz zapadamy na choroby somatyczne wywołane przewlekłym stresem. Próbujemy się leczyć na rozmaite sposoby, czasem zaleczając problem na krótki czas, po to tylko, aby już niedługo mierzyć się z nim ponownie. Dopóki nie dotrzemy do źródła choroby, nie odzyskamy/nie zbudujemy siebie.

Dotarcie do źródła oznacza zmierzenie się z ogromnym bólem. Uzyskanie świadomości, że rodzic akceptował/akceptuje nas tylko warunkowo, a jego "miłości" będziemy doświadczać jedynie za cenę wyrzeczenia się własnej autonomii to ogromny cios. Ponieważ przez całe życie rodzic dodatkowo podkopywał naszą wiarę w zdolność do oceny sytuacji i do poradzenia sobie w niej, nie ufamy sobie, mamy poczucie, że zginiemy, wpadniemy w otchłań, rozpadniemy się na kawałki bądź umrzemy z rozpaczy.

W pewnym wymiarze tak będzie - przeżyjemy stratę, nasze stare "ja" (to fałszywe, zbudowane w oparciu o nieprawdziwe przekonania) umrze i będzie nas to bolało. Ból jednak nie okaże się ani w połowie tak długotrwały i silny, jak podpowiada nam wyobraźnia, długie lata karmiona przez trzymającego nas na emocjonalnej smyczy opiekuna. A co najważniejsze - ból ten, w przeciwieństwie do bólu powtarzania wciąż tych samych destrukcyjnych schematów zachowań, przyniesie nam w końcu pewność siebie, spokój wewnętrzny, a w dalszej perspektywie - radość życia. Krwawiąca w nas latami rana zabliźni się i przestanie przyciągać drapieżniki. Czego sobie i wszystkim Wam, najserdeczniej życzę :)

niedziela, 3 maja 2020

Realne potrzeby czy emocjonalny szantaż?

Spróbujcie pracować w pogotowiu ratunkowym przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, bez wakacji, świąt, prawa do relaksu, możliwości wyłączenia telefonu. Tzn., przepraszam, z możliwością jego wyłączenia, ale ze świadomością, że jeśli na ten telefon będzie próbowała dodzwonić się najbliższa osoba i nie uda jej się to, będziecie odpowiedzialni za jej śmierć. I spróbujcie wytrwać w czymś takim rok, dwa, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat. Jednocześnie pracując, prowadząc dom, starając się być przykładnym obywatelem i sympatycznym człowiekiem.

Tak mniej więcej czuje się człowiek poddany parentyfikacji. Na pierwszy plan wybija się stała czujność, gotowość do "akcji", do bycia "wezwanym". Nie chodzi tu nawet o to, do czego będziemy wzywani. Rodzic z pewnością nam powie, że to, czego chce, to "odrobina zwykłej, ludzkiej przyzwoitości" bądź nasz "psi obowiązek". I my sami także w to uwierzymy i zaczniemy czuć się winni, że mama prosi "tylko o odrobinę uwagi", a my mamy ochotę krzyczeć i rozwalać ściany niczym Jack Nicholson w "Lśnieniu".

Rzecz jednak nie tkwi w "drobnych przysługach" czy "odrobinie uwagi". Tu nie chodzi o "odrobinę" uwagi, ale o STAŁĄ UWAGĘ na KAŻDĄ potrzebę. Taką, jaką się ma w stosunku do całkowicie zależnego od nas niemowlaka. O ile prawidziwy niemowlak wyrażając swoje potrzeby po prostu płacze, o tyle dorosły "niemowlak" dysponuje całym arsenałem środków psychomanipulacji, których nie waha się stosować, jeśli będziemy próbowali powiedzieć "nie". Niemożność odmowy to drugi powód, dla którego czujemy wściekłość i bezsilność przy "drobnych prośbach". Zdrowa relacja dwóch dorosłych osób zakłada zarówno możliwość poproszenia o przysługę czy wsparcie, jak i możliwość odmowy bez uciekania się do przemocy emocjonalnej.

W realacji ze stosującym parentyfikację rodzicem nie ma możliwości bezkolizyjnej odmowy. Rodzic nie traktuje nas z szacunkiem należnym każdemu człowiekowi, wymagając od nas stałej dostępności i dyspozycyjności emocjonalnej i nazywając to "okazywaniem szacunku". Wyraźnie daje nam do zrozumienia, że każda odmowa rani go, rozczarowuje, wpędza w smutek, rozpacz albo utratę sił. Rodzic uczy nas serwując przez lata rozmaite podprogowe komunikaty, że jesteśmy jedyną osobą na świecie, od której zależy nie tylko szczęście, ale w ogóle byt na tej ziemi.

A że kochamy go i chcemy, żeby był szczęśliwy, boimy się go utracić (a jednocześnie wierzymy we wszystko, co mówi, bo to on jest naszym podstawowym, a często jedynym źródłem wiedzy o świecie i o nas samych), staramy się wykonywać jego polecenia, z których głównym jest nieformalny postulat stałej gotowości emocjonalnej do spełniania jego materialnych bądź emocjonalnych potrzeb.

W efekcie niszczone są nasze randki, spotkania towarzyskie, wyjazdy, samodzielne plany, marzenia, wszystko to, w czym z różnych powodów rodzic nie może uczestniczyć. Nasze niezależne od rodzica aktywności (zwłaszcza grożące zajęciem jego miejsca na twojej mapie emocjonalnej przez patnera romantycznego) są sabotowane, deprecjonowane, ośmieszane bądź zwalczane wprost. Jeśli taka "tresura" potrwa odpowiednio długo, sami już nauczymy się "żyć na smyczy"  pozwalając sobie na tyle tylko wolności, na ile "zgodzi" się nasz rodzic. W efekcie wpadamy w depresję, tracimy poczucie tożsamości i zaczynamy wegetować zamiast żyć. Udając jednocześnie przed rodzicem, że nie jest z nami wcale tak źle - nie chcemy przecież go martwić ani narażać się na jego gniew.

Paradoksalnie potrzeby materialne są łatwiejsze do spełnienia niż te emocjonalne. Jeśli są one jasno sformułowane, realne i dotyczą faktycznie spraw, w których chcemy i możemy pomóc, a których rodzic nie może zaspokoić sam z uwagi na wiek czy stan zdrowia, nie ma w tym nic złego. Doświadczenie osób parentyfikowanych pokazuje jednak, że wyrażanie potrzeb materialnych dotyczy często spraw, które rodzic potrafi i może załatwić sam, ale nie chce tego robić.

Wiek i zły stan zdrowia to także okoliczności często przez parentyfikującego rodzica naciągane i wykorzystywane. Jako dzieci jesteśmy nauczeni tego, że rodzice mają zawsze rację, toteż jeśli oni sami nie będą wobec nas na tyle uczciwi, żeby nie wykorzystywać swojej oczywistej w relacji zależności przewagi, będzie nam trudno zobaczyć, że jesteśmy wykorzystywani.

Jeśli nie spróbujemy uzyskać psychicznej autonomii odcinając się od emocjonalnej zależności od rodzica, będziemy reagować w sposób automatyczny, nie tyle już nawet odpowiadając na rzeczywiste potrzeby naszego rodzica, ale bezbłędnie odgadując te niewyrażone wprost, ale na rozmaite sposoby przekazane podprogowo.

Stała czujność, fałszywe "ja", toksyczne związki

Jeśli doświadczyliśmy parentyfikacji, czyli toksycznego odwrócenia ról, prawdopodobnie cierpimy na różnego rodzaju zaburzenia psychosomatyczne, depresję i niskie poczucie własnej wartości. Nie umiemy ułożyć sobie życia - szczególnie w aspekcie uczuciowym. Wybieramy na partnerów osoby niedostępne emocjonalnie, narcystyczne, psychopatyczne, bądź w ogóle unikamy bliskości emocjonalnej. Jednocześnie rozpaczliwie tej bliskości potrzebujemy i relacja pomiędzy naszymy potrzebami a nieumiejętnością ich zaspokojenia staje się źródłem ogromnego cierpienia.

Dlaczego tak się dzieje? Przede wszystkim, jeśli doświadczyliśmy parentyfikacji, nie znamy tak naprawdę własnych potrzeb, a nasza tożsamość jest niejako "scalona" z tożsamością rodzica. Zostaliśmy nauczeni, że zaspokajanie jego potrzeb materialnych bądź emocjonalnych jest naszą podstawową misją życiową, toteż realizację własnych potrzeb odkładamy na bliżej nieokreślony czas. Czas, który nigdy nie nadejdzie, jeśli będziemy czekać, aż w końcu nasz niedojrzały rodzic udzieli nam błogosławieństwa na dalsze, dorosłe życie.

Zajmując się dbałością o emocjonalny dobrostan rodzica i czując stałą odpowiedzialność za niego, nie mamy bezpiecznej przestrzeni emocjonalnej na poznanie siebie, ukształtowanie własnej osobowości i realizację własnego potencjału - zwłaszcza tego uczuciowego. Jesteśmy także w stanie niezwykle destrukcyjnego dla naszej psychiki ciągłego napięcia i czujności - jakbyśmy pracowali w pogotowiu ratunkowym, tylko bez możliwości zakończenia dyżuru i zajęcia się własnymi sprawami.

 Nigdy nie wiadomo, kiedy rodzic nas wezwie, jakie działanie nam przerwie i jakiego rodzaju wsparcia będzie się od nas domagał. Jesteśmy nauczeni, że powiedzenie "nie" oznacza odrzucenie, niezadowolenie, wpędzanie w poczucie winy bądź "karanie ciszą", toteż aby tego uniknąć, staramy się być cały czas do dyspozycji. Wówczas nie możemy tak naprawdę ani się wyluzować i przeżywać spontanicznej radości, ani poświęcić swojej uwagi zajęciom czy ludziom wymagającym od nas długofalowego i głębokiego zaangażowania emocjonalnego.

Podświadomie pozostajemy w trybie "stand-by", wybierając ludzi i rodzaje zaangażowań, które w każdej chwili możemy "porzucić", kiedy zostaniemy "wezwani". Kiedy decydujemy się na życie własnym życiem, mówiąc rodzicowi "nie", nawet jeśli w sensie formalnym zrealizujemy nasze zamierzenia, emocjonalnie przeżywamy ogromny dyskomfort związany z wielkim poczuciem winy czy rozpacz tkwienia w stałym konflikcie wewnętrznym (np. pomiędzy potrzebami rodzica a potrzebami innej osoby, na której nam zależy).

Bywa, że buntujemy się, ale poczucie winy, w które wówczas jesteśmy wpędzani oraz litania najgorszych oskarżeń skutecznie nas od tego odwodzi. Wciąż przecież zależy nam na dobrym kontakcie z rodzicem, a przede wszystkim - czujemy się za niego odpowiedzialni, niczym za malutkie dziecko. A dziecka nie można przecież porzucić - nawet wtedy, gdy się złości.

Ten model relacji przenosimy na inne związki emocjonalnie. Kiedy w życiu dorosłym spotkamy kogoś, kto zechce forsować nasze granice, nie szanuje naszego "nie", wpędza w poczucie winy i domaga się stałej uwagi, stajemy się wobec takiej osoby "bezbronni emocjonalnie". Czujemy, że coś jest nie tak, ale nie umiemy się bronić, ponieważ taki model emocjonalnego funkcjonowania jest podstawowym, jaki znamy. Wiemy też z doświadczenia, że każda próba stawiania granic takim osobom, kończy się "krwawo" i chcemy uniknąć kolejnych awantur czy bólu emocjonalnego odrzucenia.

Póki jednak się na niego nie zgodzimy, nie przyjmiemy do wiadomości, że zostaliśmy psychicznie okaleczeni, nie uznamy swojej krzywdy i nie przepracujemy związanej z nią żałoby, prawdopodobnie będziemy powielać schemat relacji zależnościowych, niszcząc nadal własne wnętrze. Bądź - wykończeni ciągłym kołowrotkiem - w ogóle wycofamy się z relacji, wpadając w depresję.

Zmierzenie się z własnym bólem - choć wydaje się skokiem w ciemną otchłań - jest jedyną drogą do stopniowego uzdrowienia, a przede wszystkim - (od)zyskania własnej tożsamości.

sobota, 2 maja 2020

Czym jest parentyfikacja i dlaczego tak trudno ją odkryć?

Parentyfikacja to inaczej odwrócenie ról w rodzinie - sytuacja, kiedy to dziecko przejmuje opiekę (materialną bądź emocjonalną) nad rodzicem. Jej przyczyny są złożone i nimi zajmiemy się później, bo wychodzenie od szukania okoliczności łagodzących usprawiedliwiających destrukcyjne zachowania rodzica to też jeden ze skutków parentyfikacji :)

Z odwróceniem ról mamy do czynienia wtedy, kiedy dziecko wychowywane jest w taki sposób, aby nabrało przeświadczenia, że jego odpowiedzialnością i rolą życiową jest zapewnienie dobrostanu materialnego i / lub emocjonalnego rodzicowi. Choć częściej zauważana bywa parentyfikacja materialna (dzieci pracujące, aby utrzymać rodzinę, przejmujące na siebie wszystkie obowiązki domowe), to bardziej destrukcyjna jest parentyfikacja emocjonalna, ponieważ prowadzi ona do nieprawidłowego ukształtowania psychiki i dużej podatności na wykorzystanie w życiu dorosłym. Stąd też podatność na związki z psychopatami, mobbing etc.

Parentyfikacja jest formą PRZEMOCY EMOCJONALNEJ o wielkiej sile destrukcyjnej, na ogół dobrze ukrytej. Dzieje się w czterech ścianach, zazwyczaj bez świadków. Ten sam rodzic, który wykorzystuje i terroryzuje dziecko, na zewnątrz prezentuje na ogół obraz osoby wrażliwej, delikatnej, subtelnej, ewentualnie nieco bezradnej, może czasem nadopiekuńczej.

W ten obraz święcie wierzy także dziecko. To na nie projektowane są wszelkie negatywne cechy rodzica, przez co ono samo uważa, że jest kimś z gruntu złym, nie zasługującym na szacunek ani respektowanie granic. Do tematu granic jeszcze wrócę, gdyż jest on czymś podstawowym dla nieprawidłowego ukształtowania osobowości pod wpływem parentyfikacji.

Parentyfikację trudno odkryć z dwóch powodów - po pierwsze krzywdziciela chroni tabu kulturowe. Mówienie "źle" o rodzicach, a zwłaszcza o MATCE jest w naszej kulturze odbierane negatywnie. Po drugie, osoba krzywdzona przez długie na ogół lata nie ma najmniejszej świadomości tego, że jest wykorzystywana. Uważa istniejący stan rzeczy za normalny, a siebie za kogoś, kto na inne traktowanie nie zasługuje. Bądź nie wie po prostu, że może być inaczej, bo przecież wiedzę o sobie i o świecie czerpie od swojego opiekuna, który na ogół bardzo niechętnie przyjmuje wszelkie formy konfrontowania jej ze światem zewnętrznym. Często dopiero poszukiwanie przyczyn katastrofalnych wyborów dokonywanych w życiu dorosłym skłania nas do pytań o ich źródła. Bywa też, że zaburzenia psychosomatyczne i psychiczne wywołane parentyfikacją (depresja, bóle niewiadomego pochodzenia, problemy z odżywianiem) naprowadzają nas na ten właśnie trop.

Przeżywamy wówczas ogromną złość i smutek, przemieszane z gigantycznym poczuciem winy, bo odkrywamy zarazem swoją krzywdę, jak i tracimy poczucie tożsamości - ukształtowanej przez przemocowego rodzica. A jednocześnie nasze "fałszywe ja" (póki co, nie mamy na ogół innego) nadal za wszelką cenę chce bronić pozytywnego obrazu rodzica w naszych oczach, nadal kosztem siebie. O konkretnych przykładach zjawiska parentyfikacji napiszę w kolejnej notce.