Jeśli doświadczyliśmy parentyfikacji, czyli toksycznego odwrócenia ról, prawdopodobnie cierpimy na różnego rodzaju zaburzenia psychosomatyczne, depresję i niskie poczucie własnej wartości. Nie umiemy ułożyć sobie życia - szczególnie w aspekcie uczuciowym. Wybieramy na partnerów osoby niedostępne emocjonalnie, narcystyczne, psychopatyczne, bądź w ogóle unikamy bliskości emocjonalnej. Jednocześnie rozpaczliwie tej bliskości potrzebujemy i relacja pomiędzy naszymy potrzebami a nieumiejętnością ich zaspokojenia staje się źródłem ogromnego cierpienia.
Dlaczego tak się dzieje? Przede wszystkim, jeśli doświadczyliśmy parentyfikacji, nie znamy tak naprawdę własnych potrzeb, a nasza tożsamość jest niejako "scalona" z tożsamością rodzica. Zostaliśmy nauczeni, że zaspokajanie jego potrzeb materialnych bądź emocjonalnych jest naszą podstawową misją życiową, toteż realizację własnych potrzeb odkładamy na bliżej nieokreślony czas. Czas, który nigdy nie nadejdzie, jeśli będziemy czekać, aż w końcu nasz niedojrzały rodzic udzieli nam błogosławieństwa na dalsze, dorosłe życie.
Zajmując się dbałością o emocjonalny dobrostan rodzica i czując stałą odpowiedzialność za niego, nie mamy bezpiecznej przestrzeni emocjonalnej na poznanie siebie, ukształtowanie własnej osobowości i realizację własnego potencjału - zwłaszcza tego uczuciowego. Jesteśmy także w stanie niezwykle destrukcyjnego dla naszej psychiki ciągłego napięcia i czujności - jakbyśmy pracowali w pogotowiu ratunkowym, tylko bez możliwości zakończenia dyżuru i zajęcia się własnymi sprawami.
Nigdy nie wiadomo, kiedy rodzic nas wezwie, jakie działanie nam przerwie i jakiego rodzaju wsparcia będzie się od nas domagał. Jesteśmy nauczeni, że powiedzenie "nie" oznacza odrzucenie, niezadowolenie, wpędzanie w poczucie winy bądź "karanie ciszą", toteż aby tego uniknąć, staramy się być cały czas do dyspozycji. Wówczas nie możemy tak naprawdę ani się wyluzować i przeżywać spontanicznej radości, ani poświęcić swojej uwagi zajęciom czy ludziom wymagającym od nas długofalowego i głębokiego zaangażowania emocjonalnego.
Podświadomie pozostajemy w trybie "stand-by", wybierając ludzi i rodzaje zaangażowań, które w każdej chwili możemy "porzucić", kiedy zostaniemy "wezwani". Kiedy decydujemy się na życie własnym życiem, mówiąc rodzicowi "nie", nawet jeśli w sensie formalnym zrealizujemy nasze zamierzenia, emocjonalnie przeżywamy ogromny dyskomfort związany z wielkim poczuciem winy czy rozpacz tkwienia w stałym konflikcie wewnętrznym (np. pomiędzy potrzebami rodzica a potrzebami innej osoby, na której nam zależy).
Bywa, że buntujemy się, ale poczucie winy, w które wówczas jesteśmy wpędzani oraz litania najgorszych oskarżeń skutecznie nas od tego odwodzi. Wciąż przecież zależy nam na dobrym kontakcie z rodzicem, a przede wszystkim - czujemy się za niego odpowiedzialni, niczym za malutkie dziecko. A dziecka nie można przecież porzucić - nawet wtedy, gdy się złości.
Ten model relacji przenosimy na inne związki emocjonalnie. Kiedy w życiu dorosłym spotkamy kogoś, kto zechce forsować nasze granice, nie szanuje naszego "nie", wpędza w poczucie winy i domaga się stałej uwagi, stajemy się wobec takiej osoby "bezbronni emocjonalnie". Czujemy, że coś jest nie tak, ale nie umiemy się bronić, ponieważ taki model emocjonalnego funkcjonowania jest podstawowym, jaki znamy. Wiemy też z doświadczenia, że każda próba stawiania granic takim osobom, kończy się "krwawo" i chcemy uniknąć kolejnych awantur czy bólu emocjonalnego odrzucenia.
Póki jednak się na niego nie zgodzimy, nie przyjmiemy do wiadomości, że zostaliśmy psychicznie okaleczeni, nie uznamy swojej krzywdy i nie przepracujemy związanej z nią żałoby, prawdopodobnie będziemy powielać schemat relacji zależnościowych, niszcząc nadal własne wnętrze. Bądź - wykończeni ciągłym kołowrotkiem - w ogóle wycofamy się z relacji, wpadając w depresję.
Zmierzenie się z własnym bólem - choć wydaje się skokiem w ciemną otchłań - jest jedyną drogą do stopniowego uzdrowienia, a przede wszystkim - (od)zyskania własnej tożsamości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz