sobota, 24 września 2016

Dupa, dupa, cycki

Tak się w przedszkolu wyrażało bezradność. A że czuję się jak bezradne dziecko, to pozwoliłam sobie wrócić do tamtego etapu ;) 

Kochane Dziewczyny, bardzo Wam dziękuję za wszystkie ciepłe i mądre słowa i przytulenia. Jak widać, wcale sobie tak szybko nie poradziłam. Zaraz po ucieczce pojawiła się euforia, że się udało, a jakość życia skoczyła o 100%. Tak jak po wyjściu z więzienia (tak przynajmniej sobie to wyobrażam ;) wracasz nareszcie do domu i cieszy Cię każda napotkana na ulicy osoba, każdy dotyk powietrza na skórze, promień słońca and all that jazz. 

Ale w końcu zostajesz sam/a i zaczynają do Ciebie wracać dawne krzywdy i zbrodnie. No i teraz się waham, co mam zrobić, czy z tym walczyć, czy się temu poddać, bo mam poczucie, że walka mnie wyczerpała do cna, a na dodatek, jak widać, pomogła na krótką metę, a z kolei poddanie się kojarzy mi się z położeniem się do łóżka-i-nie-wstaniem-już-nigdy. Wybrałam zatem coś pośrodku, to znaczy szukanie chwil na bycie ze sobą i Przeżywanie Doła, ale jednak w sposób w miarę kontrolowany, to znaczy bez rzucania pracy tudzież cięcia żył.

Tłumienie bólu po związku z psychopatą ma kilka ważnych przyczyn:

1. W ucieczce nie ma czasu na ból. Jeśli rozstajesz się z kimś normalnym, ten ktoś może wykonać telefon czy dwa, żeby próbować Cię odzyskać, ale w przypadku odmowy, uszanuje Twoją wolność, a Ty będziesz miała szansę na to, żeby w spokoju i bez poczucia odebrania Ci szacunku, dojść do siebie, przemyśleć wszystko, przeżyć stratę, pogodzić się z nią i zaczac nowy etap. Rozstanie z psychopatą to zupełnie inna bajka. To jest walka z wrogiem, a nie rozejście się w dwie strony dwoja niepasujących do siebie osób. Nie ma czasu na przeżywanie czegokolwiek, Twoja codzienność to policja, paragrafy, obmyślanie alternatywnych dróg do pracy, żeby go nie spotkać, ucieczki z własnego domu, wmuszanie w siebie czegokolwiek do jedzenia, żeby się nie wykończyć, nerwica, bezsenność, psychotropy. Działania ograniczają się do takiego poziomu dbałości o organizm, żeby wytrzymał jeszcze chwilę i się zupełnie nie rozwalił. Jednym z koniecznych elementów jest tutaj właśnie zablokowanie uczuć. Kiedy musisz DZIAŁAĆ, konsekwentnie, precyzyjnie, przewidując kolejne ruchy wroga, nie masz czasu na przeżywanie tego, że tak bardzo zostałaś skrzywdzona, tak dogłębnie jesteś rozczarowana albo tak strasznie boli Cię pęknięte serce. Boli? To bierzesz zatrzyk przeciwbólowy, granat do ręki, glany na nogi i walczysz dalej. Tyle że kiedy znajdziesz się nareszcie w bezpiecznym miejscu, otrzymasz azyl polityczny na jakiejś dalekiej wyspie, nagle dostaniesz depresji. 

2. Drugi powód tłumienia bólu także jest jak najbardziej logiczny. Instynktownie wiesz, że psychopata to drapieżnik czuły na każdy przejaw Twojej słabości. To na niej przecież bazował Wasz związek. Wiesz zatem, że jeśli okażesz cień wahania, pozwolisz sobie na chwilę luzu, bezradności, braku kontroli - natychmiast będziesz go miała z powrotem na karku. Z różami, ciepłą herbatką, zimnym martini czy czego tam teraz akurat potrzebujesz. Zamieniasz się zatem w cyborga, żeby nie miał do Ciebie dostępu. I z czasem niestety, wchodzi Ci to w krew.

3. Kolejny powód ucieczki przed cierpieniem wynika z niechęci przyznania się do błędu oraz ze wstydu. Jest Ci tak strasznie głupio, że zainwestowałaś uczucia w taką kreaturę, że zostałaś tak potężnie nabrana i że tak strasznie dałaś się poniżyć, że chcesz się od tego jak najprędzej odciąć i zapomnieć o tym epizodzie w Twoim życiu. Do tego dochodzi jeszcze niechęć do przyznania się przed tym debilem, że tak bardzo był w stanie Cię skrzywdzić. Chcesz pokazać mu wielkie FUCK YOU i jak najszybciej zacząć wieść szczęśliwe życie. Tu nawet nie chodzi o tego konkretnego osobnika, bo jego samego rzeczywiście możesz mieć w dupie. Chodzi raczej o rodzaj "symbolicznego zwycięstwa" dobra nad złem i księżniczki nad chujem. Uważasz, że dość przez niego wycierpiałaś i dalsze tkwienie w bólu byłoby jakąś aberracją i niegodziwością. Do tego dochodzi jeszcze atawizm, który rządzi chyba większością związków. "Błysk żalu w oku byłego - bezcenny".  

Nie chcesz draniowi, który wyrządził Ci krzywdę pokazać swoich kolejnych łez, siwych odrostów, zmarszczek mimicznych, dodatkowych kilogramów, worków pod oczami i burdelu w chałupie. Chcesz być słoneczna i jędrna jak Pamela Anderson. Zwłaszcza, że drań epatuje szczęściem u boku nowej "miłości życia", którą faszeruje tymi samymi pieskami, kotkami i serduszkami, którymi wcześniej Ty rzygałaś jak kot. Wiesz o tym, wiesz, że to fikcja, absolutnie nie chcesz powrotu, a jednak atawistycznie Cię to wszystko wkurwia. I dlatego zaczynasz dbać o siebie, pięknie wyglądasz, uprawiasz sport albo seks, wyjeżdżasz na Kanary i Baleary, poprawia Ci to samopoczucie na tyle, że zaczynasz wierzyć w to, że udało Ci się odbić od dna i zacząć nowe życie. Tylko na dnie oczu wciąż pojawia ukrywana nawet przed samą sobą rozpacz.

4. Następna sprawa to KALIBER. Cierpienie jest tak duże, że instrynktownie wiesz, że przyjęcie go w całości wyłączyłoby Cię z względnie normalnego funkcjonowania. Nie możesz przecież pójść do pracy z paczką chusteczek, w piżamie i kapciach, obwieszczając szefowi: "proszę mnie przytulić, bo mnie potwornie dusza boli!". Tak więc starasz się fukncjonować, bo przecież trzeba-się-jakoś-w-życiu-wyrobić. A że współczesny świat niezależnie od psychopatów jest wystarczająco zimny, cyniczny i nastawiony na zysk, presja, jakiej podlegasz, jest ogromna. I nic dziwnego, że w pewnym momencie kończą Ci się zwyczajnie siły.

5. Kolejny powód tłumienia bólu, jaki przychodzi mi do głowy to chęć nadrobienia straconego czasu. Związek z psycholem to były łzy, kłótnie, matrix i piwnica, więc po jego zakończeniu chcesz szybko znów się śmiać, tańczyć, zobaczyć góry, morze i jeziora, cieszyć się życiem i chłonąć każdą jego chwilę. To się nawet udaje, ale za każdym razem tylko na jakiś czas. Wracasz do domu i znów Ci dziwnie, drętwo i smutno. 

6. Jeszcze jedna sprawa - uwarunkowania kulturowe. Wyparliśmy smutek i słabość z naszego życia. Nie chcemy ich, uciekamy przed nimi, źle nam się kojarzą, boimi się je okazać. Kiedy mówimy komuś o smutku, słyszymy: "pij, nie pierdol". Wyższe rejestry duszy kojarzą się ze stratą czasu i obniżeniem zawodowej efektywności. Zamiast płakać albo wpadać w odrętwienie, możesz przecież wypełnić cztery timesheety, dwie tabelki i rozwiązać siedemnaście case'ów. Oczywiście ASAP i bez fakapów. Smutek budzi w Tobie poczucie winy i nieprzydatności. Nie wierzysz, że bez spełniania wymagań przydatności i efektywności zawodowej masz wartość. To samo dotyczy zresztą związków. "Żaden facet nie chce ponurej dziewczyny" / "Uśmiechnij się, to będziesz ładniejsza" / "Schudnij, bo przecież nikt na Ciebie nawet nie spojrzy" czy też słynne: "Weź się w garść". No i spełniamy te prawdziwe czy wydumane oczekiwania, żeby tylko "nie wypaść z rynku". Nie wierzymy, że ktoś może nas kochać brzydkie, słabe i chore. I rzeczywiście wielu narcystycznych facetów tego nie potrafi. Tyle że po co Ci narcystyczny facet. Udawanie szczęśliwej przez całe życie też Ci nie jest do niczego potrzebne. 

Dlatego też ja, Wadera, postanowiłam zrzucić maskę. Pierdolę, nie robię. Makijażu, pierogów ani laski. Nie udaję szczęśliwej, bo nie jestem szczęśliwa, jestem smutna i potwornie zmęczona. Kurde, do smutku chyba trudniej się przyznać niż do orientacji homoseksualnej. Czuję się jakbym dokonała coming outu - tak, jestem nieszczęśliwa. I już nie mam siły z tym walczyć. Robię eksperyment - zamierzam to przeżyć. Jeśli okaże się, że mnie to pokonało, to dam znać, zadzwoni któraś z Was do Tworek. Ale chyba prędzej trafiłabym tam nadal zaklinając rzeczywistość i wypierając ból. 

Mój manifest na najbliższy czas:





piątek, 23 września 2016

Ja, bitka cielęca

Cielęca od cielęcej naiwności, a bitka oczywiście od bicia. Dziś będzie o naturze ran zadanych prez psychola i o tym, dlaczego tak strasznie długo się goją.

Każdego dnia jesteśmy ranieni. Myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Radzimy sobie z tym różnie. Czasem reagujemy złością, czasem smukiem, bólem, czasem czegoś się przy okazji uczymy. Bez zranień nie ma dojrzałości i nie ma głębi. Czym jednak różnią się rany "normalne" od tych zadanych przez psychola? Rana, żeby nas nie zabiła, musi zostać:

a) oczyszczona
b) opatrzona
c) zagojona - ergo: musi minąć czas.

W codziennym życiu i doznawaniu ran na ogół tak się właśnie dzieje. Coś nas boli, jest nam przykro, ale mamy szansę się wygadać (oczyszczenie), zostać wysłuchanym, zrozumianym, przytulonym (opatrzenie) i po pewnym czasie uspokajamy się, przetrawiamy doznaną krzywdę, a rana się goi. 

Relacja z psycholem nie daje nam na to najmniejszych szans. Nie mamy możliwości dostać wsparcia od kogoś, kto CHCE, żebyśmy były słabe, smutne i bezsilne. Nie mamy szans na żadne oczyszczenie, bo ono musi opierać się na prawdzie, a w związku z psychopatą kłamstwo jest codziennością. Nie mamy szansy dostać wsparcia z zewnątrz, bo psychol skutecznie nas kontroluje i odcina od potencjalnych źródeł wsparcia. Nie mamy także na nic czasu - bo cały nasz grafik jest szczelnie wypełniony myślami o tym, jak zadowolić psychopatę albo o tym, o co tu, k...., chodzi.

Tymczasem zadawane są nam kolejne ciosy. Pierwsze kłamstwo. Przepłakana noc, trzęsące się ręce, rozpacz, strach, chęć ucieczki. Manipulacje, sprzeczności, obietnice, potok słów, potok łez, dezorientacja. Pierwsze skierowane do nas przekleństwo. Znów chęć ucieczki, niedowierzanie, obrzydzenie, przerażenie, lęk, pustka. Pierwsze uderzenie. Szok, chęć zniknięcia, straszny wstyd i wycofanie do wewnątrz, z którego wychodzisz później latami. Jak jaskrawe, neonowe nitki w tej ciemności wplatają się w to wszystko zapewnienia o miłości, kwiaty, łzy, pozorowane choroby, obwinianie na przemian z samooskarżaniem, wielkie słowa i wielkie gówno. Wtedy właśnie rozregulowuje nam się wszystko. Nadmiar sprzecznych komunikatów prowadzi do zawieszenia systemu, a po kolejnych uderzeniach nasze serce zamienia się w jedną wielką krwawą miazgę i... przestaje czuć. 

To jest w tym wszystkim chyba najgorsze. Ta hibernacja. Psychola nie ma w moim życiu od ponad roku, a nadal czuję się "odcięta" od rzeczywistości. Najchętniej przebywam sama, bo wtedy nie muszę odbierać bodźców i nie czuję się zobowiązana reagować na nie. Ile można się uśmiechać "dla towarzystwa". I ile można też gadać o tym samym, wciąż przeżywając swoją krzywdę. Nikt poza innnymi ofiarami psycholi nie jest w stanie tego zrozumieć, więc w końcu przestaje się na ten temat mówić. A hibernacja trwa. Niby nie stale, są chwile radości, przeżywania piękna, zainteresowania czymś. Ale wystarczy lekki stres, żeby włączyć się mechanizm wycofania do skorupy. 

Nawet nie widać tego na zewnątrz. Pewnie wszystkie umiemy udawać dusze towarzystwa nawet wtedy, kiedy chce nam się wyć. W końcu czego innego uczyli nas psychopaci. Tyle że czujemy się wówczas tak strasznie samotne, że chce nam się gryźć palce do krwi. 

Szczerze? Nie wiem, jak temu zaradzić. Mechanizm "wycofania" włącza mi się prawie codziennie. Wystarczy odrobina bólu. Kiedyś reagowałam na zranienie emocjami, rozpaczą, walką. Dziś na ogół drętwieję. Nie czuję nic. Chciałabym, żeby to w końcu minęło, bo przecież nie sposób tak żyć. Gdzieś podświadomie czuję, że jednak trzeba gadać, wyrzucać wszystko z siebie, nie cenzurować własnych uczuć i myśli, że być może za wcześnie chciałam o wszystkim zapomnieć, oderwać się od bólu i zacząć nowe życie. Tyle tylko, że kiedy się ucieka, nie ma najmniejszych szans na ból, nie ma na to czasu. Później też nie ma czasu, bo przecież trzeba wstawać rano, chodzić do pracy, a w pracy udawać silną i kompetentną, żeby cię nie zwolnili. 

Mam wrażenie, że dopuszczenie do siebie całego bólu związanego z psycholem chyba by mnie zabiło. Z drugiej strony niedopuszczanie go to też zabójstwo - poprzez zamrożenie. Znów nie pamiętam, kiedy ostatnio płakałam. I kiedy się NAPRAWDĘ czymś całą sobą zajarałam - też nie pamiętam. Choć różne rzeczy mnie smucą i cieszą, to żadna tak w pełni i na maksa. I nawet chyba obawiam się chcieć zmienić ten stan rzeczy, bo "na maksa" kojarzy mi się właśnie z psycholem i jego "jedyną, największą, najmocniejszą miłością aż po GRÓB". 

Mam taką naturę, że jeśli nie robię czegoś na maksa, to się męczę, nudzę i czuję dyskomfort. A niestety ten sk....wiel odebrał mi chęć angażowania się w cokolwiek bez reszty. Chciałabym przestać żyć w cieniu tej traumy, ale nie jest to takie proste, jak mi się wydawało. Sorry, jeśli smęcę, ale wątek o DEREALIZACJI / zespole stresu pourazowego jest zapewne wspólny dla wielu z nas. 

Pozdrawiam Was wszystkie serdecznie!

poniedziałek, 19 września 2016

"Byłem na wsi, byłem w mieście, byłem nawet w Budapeszcie..."

Długo nie pisałam, wiem. Chyba głównie dlatego, że kot mi zniszczył klawiaturę ;), ale myślę, że była to też podświadoma chęć oderwania się od Tego Tematu. Temat jednak nie do końca oderwał się ode mnie, bo po okresie szału pędzla: nowa praca, mam-go-w-dupie, foty, ciuchy, wyjazdy, śmiech i przyroda, przyszedł jednak okres jakiegoś totalnego zniechęcenia, wegetacji i życia z dnia na dzień, takiego porządnie przytępionego, bez ostrego bólu, ale i bez większych radości. 

A dlaczego to tak? A chyba dlatego, że po pierwszym okresie zwycięstwa życia nad śmiercią, które odnosimy uciekając od psychopaty i ciesząc się tym jak pijane zające, sądzimy, że od teraz będzie już-tylko-lepiej i że życie nam w jakiś cudowny sposób wynagrodzi nasze krzywdy i zniewagi. Tak zresztą bywa, doświadczamy wsparcia, odkrywamy dobro wokół nas, a przede wszystkim cieszymy się brakiem stałego towarzystwa Czarnej Dziury pochłaniającej wszelkie kolory. Chcemy się "odkuć" i pocieszyć. I robimy to. Tyle że po pewnym czasie przychodzi moment, kiedy kupiłyśmy już wszystkie ciuchy świata, zrobiłyśmy wszystkie najpiękniejsze selfies, upiekłyśmy najpyszniejsze smalołyki i żeżarłyśmy je bez wyrzutów sumienia, przeczytałyśmy najciekawsze książki i obejrzałyśmy najzabawniejsze filmy. I co? No i fajnie, ale... Przestaje wystarczać. Pojawia się stan znany z piosenki Elektrycznych Gitar: "Byłem na wsi, byłem w mieście, byłem nawet w Budapeszcie, wszystko ch..." ;) Może czasem trochę mniejszy, ale potem jeszcze większy ;)

Doświadczam właśnie tego stanu i zastanawiam się, skąd się wziął. Hipotezy są dwie, nie wykluczające się, ale komplementarne.

1. Po pierwsze - przyzwyczajenie. Kiedy wejdziemy do ciepłego domu po pięciogodzinnej wędrówce po mrozie, cieszy nas niepomiernie gorąca kąpiel i herbata. Ale kiedy posiedzimy już w tym domu dwa tygodnie, to herbata staje się tylko-herbatą, a kąpiel - tylko-kąpielą. Podobnie rzecz ma się ze stanem "postzwiązkowym". Zaraz po ucieczce cieszy wszystko, a zwłaszcza NORMALNOŚĆ. Po pewnym czasie normalność zaczyna być... nudna. I tu pojawia się kolejna sprawa, czyli:

2. Po drugie - uzależnienie od adrenaliny. Bywa, że to właśnie ono popchnie nas w ramiona psychola, bywa również, że pojawia się ono jako efekt uboczny związku z tymże. Uzależnienie ma to do siebie, że jeśli się go nie leczy - niestety powraca. Może oczywiście zmieniać oblicza i barwy - bywa, że prosto z objęć pytona, wpadniemy w praco-, zakupo-, alko-holizm, bywa, że zaczniemy się nadmiernie pocieszać jedzeniem albo nałogowo odchudzać. Mi poszło w fejsa :) Siedzę na tym fejsie jak głupia, jakby nie wiadomo co miało się tam zaraz wydarzyć. Nie jest to oczywiście bardzo groźne uzależnienie, ale jednak wskazuje ono na coś fundamentalnego - na UCIECZKĘ. 

Zaraz po zerwaniu mamy jeden cel - przeżyć. Kiedy jednak nam to się uda i okaże się, że życie nadal niesie ze sobą cierpienie, niepewność, strach, samotność, kłamstwa i niesprawiedliwość, możemy ulec pokusie wycofania się w poczuciu, że skończyła nam się "pojemność" na doświadczanie zła. Tyle że izolacja też nie jest niczym dobrym ani przynoszącym siły. Żeby żyć zdrowo, musimy nauczyć się otaczać ludźmi, ale... odpowiednimi. To jest ten moment, w którym odcinamy znajomości niczego nie wnoszące do naszego życia, wszelkich hejterów, zazdrośników, wszystkich, którzy nas dołują, wbijają szpile, wpędzają w kłopoty, hamują rozwój albo próbują nami manipulować. DOŚĆ. Nie mamy na to przestrzeni, a im tylko wyświadczamy przysługę ograniczając ich niszczycielskie działania. Siłę do powiedzenia "nie" będziemy mieć - nabyłyśmy tej umiejętności walcząc o życie z psycholem.

"Czystka" w naszym życiu nie może jednak doprowadzić do pustki. Po odcięciu się od toksyków, pora na ŚWIADOME otoczenie się dobrymi, empatycznymi i wspierającymi ludźmi. Takimi, po spotkaniu z którymi chce nam się żyć, a nie strzelić se w łeb albo przynajniej uchlać się do nieprzytomności. 

Kolejny krok to ZAANGAŻOWANIE w pomoc innym - to jest nieodzowny element powrotu do zdrowia. Inaczej skoncentrujemy się nadmiernie na sobie i zapętlimy w kołowrotku przeżywania wciąż na nowo bólu doznanej krzywdy. Pomoc innym nie musi być wielka, ważne, żeby była konkretna i stała. Dzięki temu nakarmimy swoje wnętrze czymś ważniejszym niż jedynie dbałość o wygląd, zdrowie czy intelekt. Pomoc można świadczyć na różne sposoby - czy to poprzez finansowe wsparcie chorej osoby, czy zrobienie zakupów starszej osobnie, każdy na pewno będzie umiał wybrać swój "model" pomagania. Walka ze złem nie toczy się poprzez rozpamiętywanie go, ale poprzez pomnażanie dobra. I chociaż wydaje się to trudniejsze, to jedynie to właśnie okazuje się skuteczne. 

Na koniec najważniejsza sprawa. Miłość :) Nie umiemy bez niej żyć i nie wolno nam temu zaprzeczać. Po doświadczeniu traumy mamy tendencję do wywieszania na twarzach i drzwiach kartki z napisem: "ODWAL SIĘ, DEBILU", ale im szybciej zrozumiemy, że to nie miłość nas skrzywdziła, ale jej zaprzeczenie, czyli kłamstwo, manipulacja, przemoc i niewola, tym szybciej wyjdziemy na prostą. Objawem dojścia do zdrowia będzie to, że znowu zaczniemy marzyć :) Jeszcze nie doszłam do tego etapu, ale mam nadzieję, że stanie się to w niedalekiej przyszłości :)