Mam nadzieję, że kiedyś w końcu napiszę Notkę Autentycznie Totalnie Optymistyczną (NATO), ale póki co, będzie JESIENNA.
Bezwzględnie muszę coś zrobić ze swoim życiem, ale nie mam na to siły. Stan, który zapewne doskonale znacie. Pocieszam się tym, że od stanu "nie mam siły nawet przejąć się tym, że nie mam siły", to jednak oczko wyżej. Ale do rzeczy.
O co tu chodzi? Chyba o cel. I o marzenia. Napędza nas jedno i drugie. To cel sprawia, że zaciskamy zęby, pocimy się, warczymy, męczymy, wydaje nam się, że nie damy rady i zaraz wykorkujemy, a jednak idziemy na szczyt. No właśnie. Tyle że związek z psychopatą zaoferował nam jedynie szczyt cynizmu, bezwzględności, bezczelności, manipulacji etc., etc. Na dodatek, opakowany w bardzo atrakcyjne kolorki. Jak czuje się człowiek, który wypluł serce i płuca zanim zorientował się, że biega w kółko po płaściutkiej fototapecie - nie muszę mówić.
To całe tragiczne oszustwo sprawia, że przestajemy marzyć. Bo obawiamy się wierzyć własnym zmysłom, skoro już raz nas tak bardzo oszukały. Brak marzeń to także podświadoma polisa ubezpieczeniowa - niczego nie chcesz, więc nie można Cię zmanipulować. Tyle, że... co z tego, skoro nie chce Ci się żyć.
Czuję, że jestem bliska momentu, kiedy zrzygam się od przesytu tym stanem hibernacji i wrzasnę: "dajcie mi cokolwiek, nawet cierpienie, ale niech ja nareszcie poczuję coś innego niż szarą watę z bezbarwnym budyniem!".
Nie wiem, czy macie podobnie, ale mi związek z psychopatą rozregulował skalę emocji. Doświadczyłam tak ekstremalnych, że wysiadł licznik, pękł termometr i nic nie działa. Może i szczęście w nieszczęściu, jak to się głupio mówi, że były to emocje głównie negatywne. Nie mam ochoty niczego wspominać i żałuję tylko tego, że się poznaliśmy. Tylko co z tego, skoro mózg automatycznie miele w kółko te stany ekstremalne w obawie przed tym, żeby się nie powtórzyły. I tu wpadamy w błędne koło, bo przecież najważniejszym pragnieniem człowieka jest miłość, a ona zakłada interakcję. A my do tej interakcji nie jesteśmy zdolne albo wręcz słowo miłość stało się dla nas synonimem manipulacji, poniżenia, kłamstwa i agresji. Bo tego niestety doświadczyłyśmy. Zupełnego rozdźwięku między słowem a jego znaczeniem.
"MIŁOŚĆ" to był glejt do łamania naszych granic, wolności ("zrozum, że tak bardzo cię kocham, że nie mogę pozwolić ci odejść"), do szantażowania ("ja cię tak kocham, że zabiję się, jeśli odejdziesz"), do agresji ("ok, zrobiłem to, ale to dlatego, że tak cię kocham, że straciłem kompletnie dla ciebie głowę i nie wiem, co się ze mną działo), zdrad ("kocham cię tak bardzo, że chciałem o tobie zapomnieć, skoro nie mogliśmy być razem") etc, etc, etc.
Nic więc dziwnego, że kiedy Leonardo di Caprio mówi Kate Winslet: "I love you!", masz ochotę krzyczeć: "KATE!!! SPIERDALAJ!!! To oszust!!! Bier diamenty i na szalupę!!!". A skoro nagle "okazuje się", że wszystkie dzieła o miłości, cała wielka sztuka to jedna wielka ściema i sztafaż psychopaty, nic dziwnego, że nie chce nam się już nic. No bo za czym tęsknić, do czego dążyć? Do iluzji? A jeśli na dodatek, jak zakładam, większość z nas, ma naturę romantyczną, to przecież nie zadowoli nas codzienne podgrzewanie owsianki i opisywanie faktur.
Rozwiązanie jest tylko jedno - powtarzać sobie do skutku, że jeśli zostałyśmy oszukane przez nieuczciwego pośrednika nieruchomosci, nie jest to powód, żeby resztę życia spędzić pod mostem. Trochę zapewne to potrwa, trochę pod tym mostem posiedzimy, najemy się spleśniałego chleba i pogramy w pokera ze szczurami. Ale w którymś momencie, być może, kiedy ktoś poda nam rękę, nie zwyzywamy go od najgorszych, ale pozwolimy na to, żeby pomógł nam wstać. I może to wcześniejsze dotknięcie dna sprawi, że kiedy pojawi się myśl: "a może to oszust", wzruszymy ramionami i odpowiemy sobie: "no to najwyżej stamtąd wyjdę".