Właśnie odkryłam, że jestem w toksycznym związku. Z szefem! Na szczęście nie mieszkam z nim, nie kocham go, nie mam z nim dzieci ani nawet nie pocałowałabym go w rękę ani policzek, natomiast moja relacja z zakładem pracy zaczyna niebezpiecznie przypomimać psychozwiązek.
Wypiszmy zatem cechy wspólne:
1. Stałe zajęcie myśli robotą.
2. Analizowanie, co mogłam zrobić inaczej, co zrobiłam źle i czy to ja jestem nienormalna, czy on/i.
3. Stałe poczucie winy bez określonej przyczyny.
4. ZMĘCZENIE.
5. Brak satysfakcji.
6. Nieokreślona nadzieja na "coś", co sprawi, że będzie INACZEJ.
7. Przyzwyczajanie się do chorej sytuacji i syndrom ofiary.
8. Sekwencja: "krzywda" -> niedowierzanie -> bunt -> otępienie / bezradność.
9. Stopniowe pomniejszanie poczucia własnej wartości.
10. Trudność w zmianie krzywdzącej sytuacji.
Nie wiem, kiedy kończy się branie trudności i nieprzyjemności na klatę, "bo z czegoś trzeba żyć", a kiedy zaczyna się uzależnienie od toksycznego klimatu. Z jednego sobie na pewno zdałam sprawę - wyjść z uzależnienia jest NAPRAWDĘ MEGA TRUDNO. A taka byłam zadowolona, że nie piję alkoholu, a palę tylko od czasu do czasu. I chociaż za chlanie albo toksyczne związki nikt nie płaci, to nadal uzależnienie od pracy jest uzależnieniem, a nie rozwojem. O tyle trudne jest to uzależnienie, że zasada "zero kontaktu" nie bardzo ma tu zastosowanie :) Co proponujecie? Macie jakieś doświadczenia? A może każdego szefa odbiera się jako zło wcielone i wyolbrzymia jego wady?
....jeny, sam ten post świadczy o tym, że mam świra - piątek wieczorem, a ja smęcę o robo :O