Przypomina mi się koszmar przedświątecznego czasu, kiedy moja mama zawsze miała ogromnego doła i zawsze była zła i strustrowana. Tę frustrację wyładowywała na mnie pod dowolnym pretekstem, mając pretensje, że o czymś nie pomyślałam, że czegoś nie kupiłam, że niedokładnie sprzątnęłam, że za długo rozmawiałam przez telefon, że "o niczym nie myślę i mam wszystko w dupie, wszystko się w tym domu sypie, a ona jest ze wszystkim SAMA". Zawsze bałam się tego przedświątecznego okresu i wiedziałam, że wybuch ogromnej awantury jest tylko kwestią czasu. Były też pretensje o pieniądze i pełne złości zapowiedzi, że "prezenty będą skromne". Pamiętam przedświąteczną awanturę z wrzaskiem i tupaniem, kiedy źle użyłam słowa "pretekst", nie rozumiejąc jeszcze zbyt dokładnie jego znaczenia. Powiedziałam, że mama zaprosiła mojego wujka, a swojego brata pod pretekstem, że są Święta. Nie miałam nic złego na myśli, chodziło mi pewnie o słowo "powód" i miała to był zwykła konstatacja. Do dziś pamiętam szał, w jaki wpadła mama krzycząc: "Pod jakim prrrrrrrretekstem!!! To jest mój brrrrrat!!!". Musiało to być przerażające, skoro pamiętam to do dziś. A najgorsze było to, że nic z tego szału nie rozumiałam i nie wiedziałam, kiedy nastąpi i dlaczego. Na wszelki wypadek czułam się winna właściwie cały czas. I zostało mi to do dziś. Czuję się winna, że mama nie jest szczęśliwa, że sama jestem zbyt wykończona, żeby spełniać jej potrzeby, że mój ojciec jest samotny i smutny, że unikam kontaktu z babcią w trosce o własne zdrowie psychiczne, że nie umiem sprawić, żeby ci ludzie byli szczęśliwi i że mam prawie 40 lat, a nadal nie umiem przestać czuć się w Święta jak dziecko.
Pamiętam pęknięte na pół Wigilie po rozwodzie rodziców, gdzie wszyscy byli sztywni i smutni albo zdenerwowani, a zarazem skoncentrowani na mnie jako na "elemencie łączącym" tę przykrą układankę. Starałam się być bezproblemowa, miła, zabawna i wesoła, choć czułam się sama pęknięta na pół tak jak moja rodzina i to uczucie nie opuściło mnie do tej pory. Byłam przestraszona i bardzo samotna, ale bałam się wyprowadzić kogokolwiek z równowagi okazywaniem jakiegoś niezadowolenia, więc ukrywałam te uczucia i wstydziłam się ich. Kiedy byłam starsza, odreagowywałam je jedzeniem, a jeszcze później - alkoholem. Czasem też sama prowokowałam awanturę, żeby w ten sposób rozładować emocje rodziny i - chroniąc jej członków przed wstydem i poczuciem winy - wziąć te uczucia na siebie. Dziwny mechanizm, ale pamiętam go bardzo dobrze. Wolałam sama robić za "tą złą" niż pozwolić na to, żeby mama odczuwała jakąś przykrość z powodu swoich zachowań.
Pamiętam świąteczne obiady u babci, kiedy największą świętością był leżący na stole idealnie wyprasowany idealnie biały obrus, a w wieczerzy chodziło z grubsza o to, żeby nie zalać go barszczem ani kawą. Pamiętam niezręczną ciszę i miarowy stukot widelców. Pamiętam Święta, kiedy tata obwieścił, że jego druga żona wyprowadziła się od niego z dziećmi po tym, jak pobił ją po pijaku i wytłukł całą zastawę stołową. Pamiętam, że chciałam od tego uciec, nie słuchać o tym i nie uczestniczyć w rodzinnym zjeździe na rzecz ratowania małżeństwa ojca, ale miałam tylko kilkanaście lat i za bardzo bałam się to zrobić.
Pamiętam teksty mojego taty o tym, że jestem już dość duża, żeby przestać robić prezenty własnoręcznie i zacząć je kupować. Pamiętam babcię oddającą mi książkę, którą kupiłam jej pod choinkę i mówiącą: "może tobie się spodoba, dla mnie ta książka jest nudna". Pamiętam prezenty od babci w rodzaju perfum, które jej się nie podobają, ciuchów XXXXXXXXL po ciotce nieboszczce albo starej sokowirówki. Pamiętam kombinacje finansowe, jak za studenckie pieniądze kupić wszystkim takie prezenty, żeby byli zadowoleni i nie oddali mi ich przy najbliższej okazji.
Przede wszystkim pamiętam tę siekierę wiszącą w powietrzu i wieczną niepewność co do tego, w jakim kto będzie nastroju, czy wybuchnie kłótnia i co stanie się jej powodem. Pamiętam napięcie wywołane każdą minutą spóźnienia, stanie pod blokiem w oczekiwaniu na ojca, który zabierze mnie samochodem do babci, chorobę lokomocyjną wywołaną gwałtowną jazdą i wstyd, kiedy jechaliśmy przez miasto co chwilę używając klaksonu.
Pamiętam, że ciągle byłam nie taka. Że przed naciśnięciem dzwonka u babci waliło mi serce ze strachu, a przy wejściu otrzymywałam recenzję swojego aktualnego wyglądu, ubrania i fryzury oraz dyspozycje, co zrobić z butami, gdzie powiesić mokry szalik i skąd wziąć kapcie.
Pamiętam wieczne poczucie, że jestem "nie taka", pytania w rodzaju "co w szkole" i komentarze, że przytyłam.
Pamiętam smutek, kiedy moje przyrodnie rodzeństwo wychodziło wspólnie od babci do swoich spraw i swoich rówieśników, a ja zostawałam na prośbę babci, żeby "porozmawiać", tzn. posłuchać o sprawach babci. Pamiętam, jak bardzo czułam się wtedy zmęczoną, nieatrakcyjną starą panną.
Pamiętam też inne, jaśniejsze chwile. Drugą babcię, już niestety świętej pamięci, która kochała mnie taką, jaką byłam, choć nie bardzo rozumiała mój "cygański" (jak mówiła) świat. Bardzo za Tobą tęsknię, kochana Babciu i myślę w te Święta o Tobie. Pamiętam, jak piekła świąteczne pierniki, smażyła karpia w swoim nieśmiertelnym fartuchu i jak co roku powtarzała sakramentalne: "Święta Święta i po Świętach". Pamiętam, jak chodziła o lasce, jak używała wody kolońskiej "Przemysławka" i jak po każdnym otrzymanym prezencie mówiła: "ale po co wy na to pieniądze wydawaliście!". Pamiętam, jak w jakiś tajemny sposób na wszystko było ją stać z jej chudej emerytury i jak wciskała mi zawsze stówę do kieszeni. Pamiętam też wesołe chwile z rodzicami. Wspólne śmianie się z mamą, ciekawe rozmowy, fajne prezenty, dobry humor taty, jego poczucie humoru i okazywanie ciepła w taki sposób, w jaki umiał. Pamiętam też miłe chwile u "babci hardkor", dobre jedzenie, serdeczne słowa. Bywało strasznie, ale bywało też miło. Niestety nigdy chyba nie czułam się bezpiecznie. I nigdy nie było wiadomo, kiedy sympatyczny nastrój pryśnie. Dziś nie czuję złości do rodziców ani babci. Jest mi ich bardzo żal i przykro mi z powodu ich samotności. Staram się już im tych luk nie wypełniać i myśleć o własnym życiu, ale jest to trudne, tym bardziej, że... nie bardzo mam własne życie. Nie założyłam własnej rodziny, nie mam dzieci ani nawet faceta i choć wiem, że posiadanie rodziny nie jest gwarantem szczęścia, to gdzieś głęboko tkwi we mnie obrazek roześmianej, wielopokoleniowej rodziny, gdzie siedzący przed kominkiem uśmiechnięty dziadek bierze na kolana dostające małpiego rozumu wnuki, babcia gotuje pyszny barszcz, a młody tata gładzi po ciążowym brzuchu młodą mamę ubraną w czerwony sweter w renifery :) Oczywiście za oknem pada śnieg, wesoło migają lampki na choince, kot wygrzewa się na fotelu, a pies strąca nosem bombki z drzewka. Wiem, że w tzw. pełnych rodzinach też bywa różnie, że zdarzają się wielkie nieszczęścia i ciężkie choroby, że nie da się przeżyć życia nie dotykając cierpienia, ale to "wigilijne pęknięcie" związane ze spędzaniem od dziecka połowy Świąt u mamy, a połowy u taty tkwi we mnie głęboko i nie chce się zagoić. Wiem, że tak po prostu nie powinno być. Do tego dochodzi całe mnóstwo późniejszych komplikacji w rodzaju unikania poruszania przy mamie tematu mojego rodzeństwa - wiem, że sprawiało jej to przykrość, zazdrość o wspólny świat, jaki mają ze sobą mój przyrodni brat i siostra, a jakiego ja nie jestem częścią, mimo że od zawsze marzyłam o tym, żeby mieć brata albo siostrę. Dziwna jest też sytuacja, kiedy jako kilkunastoletnia dziewczyna zostałam "ubrana" w bycie ich matką chrzestną, sama wciąż czując się dzieckiem i chcąc nim być. W tym wszystkim są jeszcze byli partnerzy moich rodziców, o których najpierw byłam zazdrosna, później się do nich przywiązywałam i którzy następnie znikali z mojego życia po kolejnych rozwodach i rozstaniach.
Anyway - siedzę teraz w domu z kotem przy choince, cieszy mnie, że zarówno u mamy, ja i u taty było miło, cieszą mnie fajne prezenty i to, że nic nie muszę i mogę sobie spędzić miły wieczór z książką, a zarazem czuję ogromny smutek i samotność. I to taką jakby uwewnętrznioną, która trochę maleje, ale nie znika w obcowaniu z drugim człowiekiem. Czuję się też trochę "pomiędzy". Nie jestem ani młoda, ani stara. Obawiam się, że jest za późno na zakładanie rodziny i mam wrażenie, że nie spotkam już faceta, w którym naprawdę i na maksa umiałabym się zakochać (i który nie byłby przy okazji psychopatą), a zarazem jest grubo za wcześnie na przejście w tryb wieku dojrzałego i odcinanie kuponów od dotychczasowwych dokonań. Czuję się nadal trochę studentką, tylko że czterdziestoletnią i nieumiejącą się zakochać ani nie mającą już siły imprezować. Wiem, że właściwsze byłoby może skoncentrowanie się na tym, co mam, a nie na tym, czego nie mam, ale dziś chcę chyba pozwolić sobie na to, żeby właśnie móc być smutna i dać sobie prawo do tego, żeby powiedzieć jasno, że miałam powody do świątecznego smutku i to, że znajduje on teraz ujście, jest czymś dobrym, a nie powodem do wstydu.
Mam nadzieję, że Was nie zdołowałam :) Nie było to moim celem, chciałam się podzielić tym, co czuję i myślę dziś, w to Boże Narodzenie. Życzę Wam pogodzenia się ze sobą i własną historią życia, ale nie drogą "na skróty" przez zaklinanie rzeczywistości. Nazwania tego, co było złe, uleczenia tego, co da się uleczyć, wybaczenia tego, co da się wybaczyć i wtedy, kiedy przyjdzie na to gotowość, zauważenia tego, co dobre, choćby był to tylko mały okruszek czyjegoś ciepłego słowa, uśmiechu, rozmowy, szczerych życzeń czy serdecznego przytulenia. A jeśli jest to też Wasze marzenie, to życzę tego wesołego ognia w kominku i czerwonego swetra w renifery :)