Mam trochę słowotok i dodaję notkę za notką, ale po odkryciu tematu parentyfikacji i wpływu tego zjawiska na moje życie, wybory, związki, poczucie wartości i tożsamości, mam silną potrzebę nazwania tego, opisania, uporządkowania, zrozumienia i podzielenia się tym z innymi.
Robię to po raz pierwszy i jest to okupione lękiem i poczuciem winy. Nie jest łatwo łamać kulturowe tabu ("Matka może chcieć dla dziecka tylko dobra!") i mierzyć się z własnym mechanizmem iluzji i zaprzeczeń. Zdecydowanie łatwiej pisać o psychopatach, ten temat jest już kulturowo "oswojony" :) Ale jeśli chcę dążyć do zdrowia i walczyć o siebie, etap zmierzenia się z bólem związanym z relacją z matką jest konieczny do przejścia, choć niełatwy.
Jestem dzieckiem rozwiedzionych rodziców, wychowywanym przez samotną matkę. Odkąd pamiętam, mama mówiła, że ma depresję (choć nigdy jej nie diagnozowała ani nie leczyła), że jest "ogólnie słaba", "chora" i że ma dość, a jej życie to smutna wegetacja. Odkąd pamiętam, chciałam ją pocieszyć, wziąć na siebie ciężar codzienności, pomóc jej i zmienić świat na lepsze, żeby było jej lżej w tym świecie żyć. Przynosiło to krótkotrwałe efekty, a ja byłam coraz bardziej smutna, że nie udaje mi się mamie pomóc. Swoje życie odkładałam "na później", w przeświadczeniu, że moim podstawowym obowiązkiem jest zapewnienie szczęścia, spokoju i bezpieczeństwa mojej mamie.
Dbałam o siebie tylko na poziomie "formalnym" - wyrabiając się w pracy, w płaceniu rachunków, organizowaniu sobie życia w taki sposób, żeby nie sprawiać kłopotów, nie stawać się przyczyną niepokoju i być gotową świadczyć pomoc. Nie zawsze mi się jednak to udawało. Czasem, tak jak w przypadku związku z psychopatą "sprawiałam kłopoty", mając wtedy ogromne poczucie winy. Po uwolnieniu się od tej relacji zaczęłam jednak znów żyć "przykładnie", mając siłę właściwie jedynie na pracę i wieczorne rozmowy z mamą przez telefon plus cotygodniowe obiady u niej. "Prowadziłam się" dobrze, nie wiązałam się z żadnymi facetami, miałam depresję, byłam stale pod telefonem.
Mama była chyba w miarę ze mnie zadowolona, ja z kolei "z niewiadomych przyczyn" w chwilach, kiedy wyświetlało mi się w telefonie połączenie od niej, miałam ochotę płakać i rzucać przedmiotami. Próbowałam jej o tym powiedzieć, uświadomić, że nie mogę być zawsze dostępna, że mam swoje życie, że potrzebuję autonomii, że nie o wszystkim chcę jej opowiadać i że czasem potrzebuję położyć się po południu spać i nie odbierać telefonu bez ryzyka, że przyjedzie do mnie sprawdzić, czy żyję. Osoby doświadczające parentyfikacji znają doskonale skutek takich prób - oskarżenia o "skrajny egoizm", krzyk, rozczarowanie, rozpacz, wpędzanie w poczucie winy, obraza, karanie milczeniem, całkowite "unieważnienie" moich uczuć, zaprzeczanie im i odmowa choćby ich wysłuchania.
Kiedy to wszystko się zaczęło? Podejrzewam, że w dzieciństwie, choć tego nie pamiętam. Pamiętam za to dobrze jazdy z okresu dojrzewania, kiedy mama szczegółowo omawiała ze mną problemy ze swojej pracy (powodując u mnie poczucie bezradności i winy, że nie potrafię jej pomóc), z facetami, z innymi członkami rodziny (mama zerwała kontakty ze wszystkimi członkami rodziny, zostawiając tylko mnie do swojej stałej dyspozycji emocjonalnej), żaliła się na to, w jaki sposób traktował ją ojciec i babcia (pomijając bądź marginalizując to, jak traktowali mnie), wymagała ode mnie wsparcia organizacyjnego (takiego "męskiego" w stylu dźwigania ciężkich rzeczy, zamawiania hydraulika do cieknącego kranu, rozwiązywania problemów komputerowych i technicznych), ale przede wszystkim - emocjonalnego. Nie wiedziałam wówczas, że jest to odwrócenie ról i starałam się to wsparcie nieść, zawsze ponosząc jednak porażkę. Nigdy nie mogłam mamy uszczęśliwić i sprawić, żeby nareszcie pozwoliła mi żyć własnym życiem. Całe życie marzyłam o "zasłużeniu" w końcu na jej błogosławieństwo na dorosłe i samodzielne życie, w którym będzie mi kibicować bez wbijania w poczucie winy i łamania moich granic. To nigdy nie nastąpiło i powoli staram się godzić z myślą o tym, że raczej już nie nastąpi.
Najgorsza była dla mnie jej kompletna nieprzewidywalność. Nie miałam jasno określonej listy swoich obowiązków, po wykonaniu których mogłam zająć się swoimi sprawami. Miałam się "domyślić" i "wziąć odpowiedzialność za dom". Nauczyłam się nastawiać radary na odbiór emocjonalnych stanów mojej mamy i mniej więcej przewidywać, kiedy moje wyjście z domu i spotkanie ze znajomymi będzie ok, a kiedy niekoniecznie.
Im bardziej jednak dorastałam, tym silniejsze stawały się związane z tą sytuacją konflikty wewnętrzne. Najgorzej było, kiedy wiązałam się z jakimś facetem. Na studiach poznałam chłopaka, który traktował mnie dobrze, wspierał, okazywał troskę, dbał o mnie i z którym stanowiliśmy w miarę wesołą i pozytywną parę. Jeśli ktoś był w tym związku mniej wesoły, byłam to ja :)
Mama jednak zaczęła szaleć. Nazywała nasz związek destrukcyjnym i "symbiotycznym" już w pierwszym miesiącu jego trwania, jedynie na podstawie ilości czasu spędzanego razem. Niszczyła moje szczęście i wpędzała w poczucie winy, zmuszając do emocjonalnego balansowania między związkiem z moim chłopakiem a relacją z nią. Potrafiła ściągać mnie z innej dzielnicy, kiedy byłam z chłopakiem na imprezie, tylko po to, żebym zrobiła jej zakupy w osiedlowym sklepie, znajdującym się jakieś 30 metrów od jej domu. Miała wtedy 45 lat, normalnie pracowała, nie była osobą niepełnosprawną. W mojej głowie jednak jawiła się jako istota słaba, chora, krucha, której ja - silny, zdrowy tur - powinnam w każdej chwili pomóc. Jeśli tego nie zrobiłam, byłam oskarżana o "nieludzkie" zachowania, o to, że "odmówiłam matce CHLEBA" czy "szklanki wody".
W końcu mama "zaanektowała" mojego chłopaka (którego nazywała zresztą "tym chłopczyną"), aby wspólnie ze mną spełniał jej potrzeby. Hitem był robiony przez nas remont. Mama wyjechała na dwa tygodnie prosząc nas, studentów filologii, o samodzielne wyremontowanie jej mieszkania ("To chyba nie jest takie trudne dla MĘŻCZYZNY?!"), obiecując, że w zamian za to dostaniemy od niej pieniądze na wakacje. Spędziliśmy dwa tygodnie z wałkami, farbami i klejem do tapet, starając się wykonać pracę jak najlepiej. Awantury, która odbyła się po powrocie, nie zapomniałam przez kolejne 20 lat. Były wrzaski i histeria z powodu... źle powieszonego obrazka. Serio. Samej sobie trudno mi uwierzyć w absurd tego, co piszę, ale u mojej mamy tak drobny pretekst stawał się powodem do przekreślenia całości wysiłku, a na dodatek - powodem do okropnych oskarżeń o celowe działanie przeciwko niej.
To było zresztą najgorsze, nie umiałam się przed tym obronić i udowodnić jej w żaden sposób, że chciałam dobrze. Po takich oskarżeniach nabrałam wewnętrznego przekonania, że jestem kimś z gruntu złym i nawet jeśli robię coś dobrego, z pewnością kierują mną pobudki egoistyczne bądź za chwilę i tak okaże się, że coś zawaliłam, potwierdzając tezę o własnej "podłości". Żadnych pieniędzy na wakacje nie dostaliśmy.
Z czasem mój związek się rozpadł - z mojej inicjatywy, ponieważ nie miałam poczucia, że "to jest to". Po 20 latach od tamtych czasów wydaje mi się oczywiste, że żaden związek nie miał wówczas prawa się udać, ponieważ tak silnie moje wewnętrzne poczucie tożsamości było związane z tym, czego chce i pragnie moja mama. A ona pragnęła zajmować pierwsze miejsce na mojej emocjonalnej mapie. Żaden facet nie był według niej dość dobry dla mnie. Choć formalnie deklarowała, że życzy mi szczęścia i założenia spełnionej rodziny, zachowywała się tak, jakby te życzenia były potrzebne jej jedynie do zachowania dobrego wizerunku samej siebie we własnych oczach. Nigdy nie widziała we mnie dobrego "materiału" na żonę i matkę, wręcz przeciwnie, raczej mnie wyśmiewała, podkopywała moje poczucie wartości jako kobiety, nie uczyła, jak być matką i nie zachęcała do prób budowania rodziny.
Hardkorową akcją, która zraniła mnie bardzo głęboko była sytuacja, kiedy po koncercie znajomego mojej mamy (występowałam często jako jej partner/ka podczas wyjść towarzyskich i służbowych), ktoś z jego rodziny zapytał, czy mam już dzieci. Zanim zdążyłam się odezwać, moja mama zabrała głos w moim imieniu mówiąc: "Ależ skąd!". Zdziwiłam się i odpowiedziałam, że nie byłoby w tym nic szczególnego z uwagi na fakt, że mam już 28 lat. Mama dostała po tym spotkaniu szału. Wydzwaniała do mnie kilka razy w ciągu tego wieczoru krzycząc, że jestem podła i że specjalnie chciałam ją upokorzyć w oczach faceta, który jej się podoba, próbując zrobić z niej babcię. Po tych telefonach piłam szklankami jakąś śliwowicę, zanosiłam się potwornym płaczem i długo nie mogłam się uspokoić.
Bardzo dziwnie zachowała się moja mama, kiedy na studiach związałam się z atrakcyjnym, ale niedostępnym emocjonalnie facetem. Nie nadawał się on do tego, aby zaprząc go do spełniania potrzeb mamy w rodzaju robienia remontu czy zakupów. Nadawał się jednak do... uwodzenia. Nie wierzyłam wówczas sama sobie, wydawało mi się to zbyt złe, aby było prawdziwe, jednak ten facet też miał wrażenie, że moja mama go uwodzi.
Pamiętam scenę, kiedy usiadła naprzeciwko niego i patrząc wzrokiem kocicy mówiła niskim głosem: "Grasz na saksofonie, taaaak? Kocham jazzzzz...". Mama tak "kochała jazzzz...", że wybrała się na spotkanie z moim facetem beze mnie. Zaznaczam, że nie była to sytuacja w rodzaju: "jesteśmy w wieloletnim związku, mój facet zna moją mamę i się z nią zaprzyjaźnił i idą razem załatwić jakieś sprawy". Byliśmy wówczas "świeżą" parą, na etapie randkowania, nasz związek trwał może miesiąc czy dwa. Mój facet zaprosił wówczas mamę i mnie na koncert chóru, w którym śpiewał. Zrobił to bez pytania mnie o zdanie. Rozmawiałam wówczas o tej sytuacji ze znajomym księdzem, który ocenił to jako zalążek jakiegoś trójkąta emocjonalnego i uznał, że jeśli wybiorę się na tę niechcianą przeze mnie "randkę", wkrótce będziemy się tak spotykać we troje, z czego zadowolony będzie być może mój perwersyjny facet i uwodząca mama, ale na pewno nie ja. Ksiądz odradził mi to spotkanie i "przyklepywanie" tego układu. Posłuchałam go. Wróciłam do domu z zajęć na studiach i zastałam mamę starannie umalowaną, elegancko ubraną i układającą włosy. Zapytała, czy wybieram się na koncert. Odpowiedziałam, że nie, sądząc, że i ona w takiej sytuacji z niego zrezygnuje. "Ale ja idę. Jestem zaproszona i chyba mam prawo" - odpowiedziała. Poszła. Ja pojechałam na wódkę do koleżanki, starając się jak najszybciej upić i zapomnieć o odczuwanym bólu. Po koncercie odbierałam telefony zarówno wkurzonej mamy (jej zdaniem postawiłam ją w niezręcznej sytuacji) i zdziwionego chłopaka.
Później związałam się z alkoholikiem, który z definicji nie mógł zostać zaakceptowany w żaden sposób, co paradoksalnie pod pewnymi względami było korzystne dla mojego budowania autonomii. Autonomii od mamy i zależności od alkoholika rzecz jasna :) Mama zachowywała się wówczas jak zazdrosny zdradzany mąż, na dodatek pochodzenia latynoskiego. Awantury, krzyki, oskarżenia, żądanie wyprowadzki. Jak tylko zaczęłam pracować i mogłam się samodzielnie utrzymać, zdecydowałam się wyprowadzić. Okazało się jednak, że mama jednak tego nie chce i że "musi się przyzwyczaić do tej myśli", a moja wyprowadzka wymaga od niej "zabicia jakiejś części miłości do mnie". Nie pamiętam, czy to były dokładnie te słowa, ale taki był przekaz. Kiedy wyprowadzałam się, usłyszałam, żebym pamiętała, że jeśli coś mi się nie uda, nie mam prawa powrotu.
Od tamtej pory maniakalnie starałam się być niezależną finansowo, żeby nigdy nie musieć prosić jej o pomoc. Poskutkowało to pracą ponad siły, trwaniem w mobbingu i poważnym nadwerężeniem zdrowia. Wisienką na torcie moich "miłosnych" relacji był związek z psychopatą, opisywany na tym blogu. Tu też mama pokazała arsenał swoich możliwości. Nie dodawała mi otuchy i nadziei, nie współczuła, nie wykazywała zrozumienia, nie próbowała pomóc mi przywrócić poczucia własnej wartości. Skupiła się na gwałtownym zwalczaniu tego związku, połączonym z oskarżaniem zarówno psychopaty, jak i mnie, przy użyciu absurdalnych środków. Kiedyś będąc u niej dowiedziałam się na przykład, że mam już załatwiony trzymiesięczny pobyt w Australii u jej znajomej, której w życiu nie widziałam na oczy. I mam tylko kupić sobie bilet i jechać. Nie zapytała mnie, co na ten temat sądzę, nie uwzględniła, że mam pracę, której nie chcę rzucić ot tak, a kiedy odmówiłam, dostała szału i zaczęła krzyczeć, żebym sobie wracała do swojego psychopaty. Tak też wówczas zresztą uczyniłam.
Kiedy udało mi się uwolnić od toksycznego związku, wyizolowałam się jak tylko się dało. Nie miałam siły na relacje, na wyjścia, na spotkania, a przede wszystkim - na walkę. Z walką (przynajmniej tą wewnętrzną) wiązały się bowiem nie tylko moje związki miłosne, ale także relacje koleżeńskie. Mama albo próbowała je "anektować", próbując decydować o tym, co powinni zrobić dla niej moi znajomi, korzystając z ich doświadczenia zawodowego czy kontaktów bądź uczestnicząc w naszych relacjach towarzyskich, albo z kolei dyskredytować i ośmieszać. Wszystko zależało od tego, jaki stosunek do niej przejawiali moi znajomi.
Najbardziej krytycznie odnosiła się do relacji i wydarzeń, w których nie mogła uczestniczyć. Kiedy wyjeżdżałam czy szłam na spotkanie ze znajomymi, a mama akurat zadzwoniła, żeby sobie porozmawiać (norma to ok. półtorej godziny dziennie, rozmowa trwająca 20 minut to w jej opinii "lekceważenie"), nie szanowała mojego wolnego czasu spędzanego nie z nią. Albo po prostu ignorowała to, że jestem zajęta i zaczynała opowiadać o swoich problemach ("Nie mogę się zalogować na konto", "Boli mnie głowa", "Kolega z pracy wyprowadził mnie z równowagi", "Boję się przyszłości"), albo pytała, kiedy będę już w domu i kiedy będę mogła rozmawiać, żądając oddzwonienia.
Pożegnania nigdy chyba nie były miłe, wesołe i "lekkie", na zasadzie: "Super, że wyjechałaś, piękna pogoda, bawcie się dobrze, kochani!", ale najczęściej wypowiadane smutnym, słabym i omdlewającym tonem w stylu: "Dobrze, to zadzwoń jak będziesz mogła rozmawiać", co mój wytrenowany przez lata umysł odbierał jako komunikat: "Baw się dobrze i nie przeszkadzaj sobie, kiedy ja będę tutaj cichutko łkając umierać w kąciku". W efekcie często pół wyjazdu spędzałam na popadaniu w smutek z powodu poczucia winy zamiast dobrze się bawić, a moi znajomi - na pocieszaniu mnie i zapewnianiu, że nie jestem okropną świnią, która powinna rzucić wszystko i pojechać ratować mamę.
Te sytuacje powtarzały się tak często i były tak trudne emocjonalnie, że zaczęłam wszystkie swoje aktywności "filtrować" przez pryzmat oczekiwań mamy, chcąc uniknąć oskarżeń o bycie podłym człowiekiem. Zaczęłam żyć na pół gwizdka, czując zresztą ogromne zmęczenie, uniemożliwiające życie pełną parą. Kiedy ktoś ze znajomych rzucał pomysł np. wyjazdu w Bieszczady, pierwszą myślą pojawiającą się w moim umyśle nie było to, czy tego chcę, czy nie, ale co mama na to powie i czy mogę ją zostawić oddalając się tyle kilometrów. W moim sercu i umyśle istniało bardzo silne przekonanie, że jeśli robię takie rzeczy, bardzo poważnie ryzykuję, ponieważ mama może umrzeć, a ja nie zdążę jej uratować. Pamiętam sytuację z wieku chyba nastoletniego, kiedy wołała mnie w nocy, a ja nie usłyszałam tego, ponieważ spałam. Następnego dnia powiedziała mi, że potrzebowała mnie, bo bardzo źle się czuła i gdybym ją kochała, obudziłabym się, bo miałabym wyczulone na nią receptory. No i nauczyłam się je mieć. Jednocześnie chcąc przecież żyć własnym życiem i spełniać też potrzeby innych niż mama osób. Teraz zmagam się ze stałym napięciem, czujnością, depresją, nerwicą i ogromnym zmęczeniem.
Smycz emocjonalna była krótka. O ile jeszcze kilkudniowe wyjazdy w Bieszczady były wprawdzie poważnym wykroczeniem, ale jeszcze nie zbrodnią, o tyle poważny związek i postawienie partnera na pierwszym miejscu taką zbrodnią już by był. Podświadomie wycofałam się z poszukiwań bliskiej relacji damsko-męskiej, uznając, że ponowne balansowanie między mamą a chłopakiem i cała związana z tym drama będzie czymś nie do zniesienia, zwłaszcza w sytuacji kruchości i podatności na zranienia spowodowanej depresją i nerwicą.
I tak się nauczyłam nie żyć, tylko bardziej wegetować z dnia na dzień, wykonując swoje obowiązki, starając się odbierać telefony mamy i być dla niej emocjonalnie dostępną (inne działania spotykały się z dramą, "karą", wpędzaniem w poczucie winy i odrzuceniem, z którymi nie umiałam sobie poradzić emocjonalnie bądź z "troską", że coś mi się stało, skoro nie odbieram - mama potrafiła wówczas postawić na nogi całą rodzinę i/lub przyjechać do mnie do mieszkania bez zapowiedzi, żeby sprawdzić, czy żyję. Dodam, że miałam wówczas chyba 37 lat :)).
Wegetacja przejawiała się także w braku dbałości o siebie na wielu polach. Nie miałam na to siły, ale też nie widziałam sensu w budowaniu - mówiąc metaforycznie - własnego "pałacu", w którym będzie mi miło i wygodnie, bo przecież wymaga to dużych środków i nakładów energetycznych, a przede wszystkim - czasu i przestrzeni. A ja przecież w każdej chwili od każdej pracy, spotkania czy innego zajęcia mogłam zostać oderwana telefonem mamy. A wtedy, aby nie okazać się kimś "podłym", powinnam każdą podjętą własną aktywność porzucić, aby dać pełnię czasu i przestrzeni swojej mamie.
Mowa oczywiście o akceptowanych przez nią aktywnościach. Aktywności i znajomości nieakceptowane to zło, o którym nie powinno się nawet myśleć. Na swojej mapie myślowej widzę obraz mamy jako królowej mieszkającej w pałacu, siebie zaś jako aseksualnego (problemowi kastrowania kobiecości poświęcę którąś z kolejnych notek) błazna, giermka bądź służącą mieszkającą w przypałacowej komórce. Kiedy jednak trzeba, gotową na wezwanie królowej przebrać się w elegancką (choć wciąż aseksualną) suknię i dotrzymywać jej towarzystwa prowadząc wyrafinowaną konwersację i zaspokajając potrzebę intelektualnej stymulacji chlebodawczyni. Wszystko w zamian za uniknięcie zesłania do lochu, gdzie z łańcuchów spuszczane są demony oskarżeń o najgorszą podłość i niemożliwych do ugaszenia wyrzutów sumienia.
Przy tym wszystkim mama potrafiła być świetną, inteligentną i dowcipną rozmówczynią, pisać piękne wiersze, okazywać wielką wrażliwość i wspierać mnie i innych ludzi. Zawsze jednak na swoich warunkach. "Demon" ujawniał się wtedy, kiedy czuła, że spada z piedestału i nie zajmuje pierwszego miejsca bądź kiedy słyszała słowo "nie" czy spotykała się z innym przejawem postawienia granic bądź gdy czuła, że spotyka ją "niesprawiedliwość".
To czyniło cały problem stosowanej przez nią przemocy emocjonalnej jeszcze bardziej skomplikowanym, ponieważ cierpiałam bez świadków, nie wierząc samej sobie - przecież ta wspaniała, wrażliwa, serdeczna i delikatna osoba nie mogłaby kogoś tak krzywdzić, a zwłaszcza swojego jedynego dziecka. Podświadomie wybierałam więc "unieważnianie" siebie, wypieranie, bagatelizowanie, uznawanie, że może to ja coś źle zrozumiałam albo że de facto zasługuję na takie traktowanie. Zapewne robiłabym tak nadal, gdyby psychosomatyczne objawy tłumionych emocji nie stały się już niemal nie do zniesienia.
W tym blogu nie chcę nikogo oskarżać, ale nie chcę też nikogo usprawiedliwiać. Chcę dać głos tej swojej części, która praktycznie całe życie była zakneblowana i być może dodać odwagi i inspiracji innym osobom, których cierpienie ma podobne źródła. Kocham moją mamę i życzę jej jak najlepiej, ale nie będę w imię "miłości" godzić się na emocjonalną przemoc. I chcę zawalczyć o siebie, stać się dorosłą kobietą i przeżyć resztę swojego życia we własnej skórze, a nie w skarłowaciałej wylince, która już dawno do mnie nie pasuje, a w którą wbijam się po to, żeby nie zostać ukaraną za stawanie się pięknym motylem. Być może to kiczowate porównanie, ale myślę, że trafne :) Życzę Wam wszystkim odkrywania własnego piękna i prawdziwej tożsamości - niech myśl o tym, że najlepsze jeszcze przed nami pomaga przertwać nieunikniony emocjonalny ból straconych złudzeń i doznanej niesprawiedliwości.