Unplugged. Wtyczka nareszcie wyłączona. Jestem w innym wymiarze, stare zło czai się w oddali i wraca tylko na chwilę, coraz rzadziej. Kilka ładnych miesięcy po zakończeniu wszelkiego kontaktu z psychopatą to koszmar niemożności wyrzucenia go z głowy. Nie chcesz go, a nadal masz poczucie, że on Cię śledzi (zresztą często to jest NIE TYLKO poczucie :)), nadal bez przerwy o nim myślisz, czujesz się potwornie poturbowana i masz wrażenie, że klatka, zbudowana na miarę, specjalnie dla Ciebie, wciąż towarzyszy Ci wszędzie, niezależnie od tego, co robisz, z kim się spotykasz i jak bardzo chcesz nareszcie odzyskać z powrotem swoje życie.
Pamiętam, że kiedy z nim byłam, chodziła mi po głowie piosenka Kasi Kowalskiej "Jak rzecz". Miałam uczucie, jakby mi ktoś wciągnął odkurzaczem całe moje wnętrze. Jakbym była kompletnie PUSTA. Coś strasznego, poczucie, że zużyłam już całe swoje siły, dobrą wolę i wszystkie zasoby. Że nie mam kompletnie siły ani pomysłu, jak się z tego wyrwać. Dlatego też się mu coraz bardziej podporządkowywałam. Nie miałam siły walczyć.
Odbudowywanie siebie trwa długo. Ależ tęskniłam za stanem, kiedy nareszcie będę mogła myśleć WŁASNYMI myślami i czuć WŁASNYMI EMOCJAMI, a nie odpalać w kółko automatyczny program samospalający, którym zawirusował mnie psychopata.
Słuchałam wczoraj konferencji ks. Marka Dziewieckiego o emocjach. Emocje nigdy nie kłamią. Jeśli coś się czuje, to zawsze coś z tego wynika. Jeśli czuje się ogromny ból, jest to sygnał alarmowy, że w naszym życiu coś dzieje się grubo nie tak. Moje emocje przy tym gościu szalały na maksa. To niesamowite, jak bardzo mądra jest nasza intuicja - wie, zanim jeszcze dowie się o czymś nasza głowa. Nie mogłam zrozumieć dziwnych objawów, jakie przy nim miałam. Siedzieliśmy sobie spokojnie blisko siebie, on mi mówił, że bardzo mnie kocha, że jestem jego życiem i wszystkim, że jest bardzo szczęśliwy, a mi serce waliło jak oszalałe, aż do utraty tchu i napadów paniki. Ja się go po prostu bałam i przed nim broniłam. Budziłam się z zaciśniętymi do bólu pięściami, nie wiedziałam, dlaczego tak bolą mnie palce. I co? I miałam poczucie winy :) Że on mnie tak kocha, a ja nie umiem i ciągle się czegoś boję :)) A tymczasem intuicja miała świętą rację. I dlatego, kiedy odkryłam jasno, że on na maksa KŁAMIE, z jednej strony myślałam, że oszaleję z bólu i wściekłości, a z drugiej - poczułam ulgę, że JEDNAK NIE ZWARIOWAŁAM. Byłam na maksa skołowana, żyłam z dnia na dzień i czekałam na cud, bo wiedziałam, że długo tak nie pociągnę. Dziś wiem, że owszem, wyjście z tego koszmaru bez wątpienia jest cudem, ale on się nie zdarzył SAM. Musiałam o niego zawalczyć ze wszystkich sił i poprosić innych o pomoc.
Wnioski? Emocje są STRASZNIE WAŻNE. I tak jak gorączka alarmuje, że coś poważnego dzieje się z organizmem i należy zareagować, to jednocześnie przy braku reakcji może zabić. Dotarło to do mnie, kiedy półprzytomna z wyczerpania leżałam na podłodze w łazience i czytałam książkę "Kobiety, które kochają za bardzo". Padło tam zdanie, że toksyczna "miłość", jak każde uzależnienie, jest ŚMIERTELNĄ CHOROBĄ. Czułam, że to nie są jaja, że ja już nad tym nie zapanuję siłą woli, że jeśli nie zwrócę się o pomoc, to naprawdę mogę umrzeć. Popełnić samobójstwo, dostać zawału albo wylewu, oszaleć... Zastanawiałam się wtedy, czy nie pojechać na nocny dyżur psychiatryczny i nie poprosić o jakiekolwiek środki uspokajające, żeby nareszcie móc zasnąć (brak snu mnie wykańczał). Zrobiłabym to pewnie, gdybym nie bała się psychopaty. On nie chciał o tym nawet słyszeć, a sama bałam się to zrobić, bo monitorował "w trosce o mnie i moje zdrowie" każdy mój krok. Anyway - do psychiatry trafiłam później i tak, dostałam leki, pomogły.
Dzisiejszy stan - senny wieczór w dresie i góralskich kapciach, z książką albo filmem, w miarę spokojny, z codziennymi problemami, ale już takimi na moją miarę, był moim nieosiągalnym marzeniem przez rok, dwa? Poprzednia jesień, końcówka koszmaru z psychopatą, kojarzy mi się z paleniem kilkudziesięciu papierosów dziennie, piciem piwa (żeby się znieczulić), kłótniami, łzami, brakiem snu, lękiem, rozpaczą i bombardowaniem uzależniającą "miłością". Spędzałam czas tylko z nim, z kiedy nawet spotykałam się z kimś innym (rodziną czy - rzadko - koleżankami), on bez przerwy pisał i dzwonił, a potem odbierał mnie z tych spotkań. A dlaczego? Bo TĘSKNIŁ :))) A mi było jeszcze głupio, że czuję się kontrolowana i że mam tego dosyć, czułam się winna, że nie tęsknię, tylko odpoczywam i miałam wyrzuty sumienia, że nie "kocham" go tak, jak on mnie :)) O ja cieeeee...
No nic, było minęło, na szczęście. Tyle dobrego, że tak bardzo nie chcę znaleźć się jeszcze raz w tym koszmarze, że przestałam igrać z życiem. Trudno, będę sztywniakiem, "luz" sprawił, że do tej pory mam zesztywniały ze stresu kark.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz