piątek, 30 grudnia 2016

Dentysta, cierpienie i wolność

Dziś będzie o lęku przed cierpieniem i dentyście. Taki noworoczny temat notki :) Jaki jest mechanizm powstawania uzależnienia? Fundament to ucieczka. Przed bólem, nudą, monotonią, strachem i innymi formami braku akceptacji rzeczywistości. Do tego dochodzi poszukiwanie przyjemności, czyli chwilowy haj, jaki dają sex, drugs and rockandroll. Potem oczywiście trzeba zwiększać dawki narkotyku w celu osiągnięcia tego samego efektu, narkotyk pochłania coraz więcej sfer codziennego funkcjonowania, w związku z czym rzeczywistość staje się jeszcze trudniejsza do zaakceptowania. Koło się zamyka. Kolejny etap to osiągnięcie dna i decyzja, czy się od niego odbić, czy brnąć dalej aż do stanu "dno i dwa metry mułu".

Relacja z psychopatą rządzi się tymi samymi prawami. Nie akceptujemy rzeczywistości i uciekamy przed nią w haj - marzeń, złudzeń i / lub wielkich emocji. Z czasem docierają do nas niepokojące sygnały - kontrola, agresja, zazdrość, brak szacunku - ale ignorujemy je w obawie przed koniecznością powrotu do przedzwiązkowej "szarości". Tyle że fundujemy sobie w ten sposób już nie szarość, ale czerń. A z niej wychodzi się bardzo długo.

Dlatego uważam, że nieodzownym elementem wychodzenia z toksycznej relacji jest zmiana motywacji negatywnej ("jak ja mogłam dać się tak oszukać, ale jestem beznadziejna!" / "Widać przyciągam takich typów i sama sobie na to zasłużyłam") na motywację pozytywną - "O, złodziej emocji, włączamy system alarmowy i wzywamy ochronę, to jest mój dom i moja twierdza, tu musi być bezpiecznie". W skrócie chodzi o to, żeby oderwać nareszcie uwagę od tego, co to będzie jak będę w związku albo jak to było, kiedy w nim byłam tudzież co zrobić, żeby naprawić to, co jest i jak zrobić z szamba perfumerię. To naprawdę strata energii, a co gorsza - te "zabiegi" doprowadzają również do utraty rozumu, a nawet tożsamości.

Im szybciej zaakceptujemy fakt, że nawet, kiedy będziemy w związku, nie zaspokoi on naszych deficytów, nie uwolni przed cierpieniem i nie ochroni przed całym światem, tym szybciej zyskamy WOLNOŚĆ. Kiedy porzucimy dziecięce marzenia o raju utraconym, do którego zabierze nas kiedyś książę na białym koniu, aby żyć tam miło, bezpiecznie i bez bólu, wyjdziemy ze Strefy Wysokiego Ryzyka Zostania Ofiarą Psychopaty. Dlaczego? Bo obok emocji, włączymy rozum. A to on jest naszym kompasem prowadzącym w kierunku rozwoju. Emocje potrafią przypominać melodię graną przez zaklinacza węży albo dyskotekowy trans.

Co to oznacza w praktyce? W skrócie - wzięcie życia na klatę. Ale nie w znaczeniu cierpiętniczego "ciągnięcia tego wózka", tylko zadbania o stworzenie komfortu życia. Jeśli życie będzie sprawiać nam radość, nie będziemy mieć ochoty go niszczyć. Jeśli zaś jest nam wszystko jedno, "bo i tak jest beznadziejnie", prędzej czy później zapewne się od czegoś / kogoś uzależnimy. Albo popadniemy w depresję.

Tę prawidłowość można obserwować na przykładzie budynków użyteczności publicznej. Na rozwalającej się ruderze kolejny napis "CHWDP" już nikogo nie dziwi ani nawet nie rzuca się specjalnie w oczy. Inaczej rzecz ma się z nowym, wypasionym i eleganckim budynkiem. Bądźmy takim budynkiem :) Dążmy do tego, żeby nasze życie było eleganckie, pełne szacunku, życzliwości, poczucia godności, ciekawe, ładne i niebanalne. Wtedy napis "CHWDP" po prostu nie będzie do niego pasował.

Kluczowe jest tutaj poczucie własnej wartości. Jeśli podświadomie uważamy, że jesteśmy do niczego, łatwiej będzie nam akceptować czyjeś złe traktowanie i gdzieś tam sądzić, że na to właśnie zasługujemy. Deficyty poczucia własnej wartości ma większość ludzi. Na ogół walczymy z nimi rozmaitymi afirmacjami w stylu: "jestem godna szacunku / piękna / mądra / wartościowa/ jestem zwycięzcą". Bywa, że pomaga. Na mnie szczerze mówiąc, nigdy to nie działało. Tylko się tym męczyłam, nudziłam i frustrowałam. Jedyne, co moja podświadomość kupuje, to CZYNY. I to bardzo proste. Chodzi zwyczajnie o dbanie o siebie na każdym poziomie - zdrowe jedzenie, spanie, odpoczynek, ładny wygląd, miły wystrój mieszkania, satysfakcjonująca praca, przyjaciele, z którymi miło spędza się czas, hobby, podróże, rozwój, bycie sobą.

Recepta jest prosta - robimy to, co jest dla nas dobre, a nie to, co jest wygodne, przyjemne albo przynoszące chwilową ulgę / ucieczkę od rzeczywistości. Kiedy się tego nauczymy, automatycznie nie będzie w naszym życiu miejsca na destrukcyjne znajomości. Robienie tego, co dobre oznacza czasem zgodę na chwilowy ból - po to, żeby uniknąć większego bólu i destrukcji. To jak z zębem - jeśli przy niewielkiej dziurze uciekniemy przed dentystą, po jakimś czasie grozi nam zapalenie okostnej i / lub GANGRENAAAAA.

Chwilowy ból to np. decyzja narażenia się na dyskomfort zmian - zerwanie złego związku, toksycznej "przyjaźni", przeprowadzka, remont, zmiana pracy, trybu życia, złych nawyków etc. Najtrudniejszy krok to oczywiście ryzyko związane ze zmianą toru myślenia. Jeśli decydujemy się złapać lejce swojego życia, wtedy musimy zrezygnować z myślenia życzeniowego, karmienia się iluzjami i obwiniania innych za swój kiepski stan. Trudne, ale opłacalne. Kiedy odważymy się na ten krok, przestaje rządzić nami Wielka Niewiadoma. Przestajemy czuć się marionetką w dzikim i wrogim kosmosie, a zaczynamy czuć się jedną ze ślicznych, świecących gwiazdek :) Taką, która zna swoją wartość i dobrze czuje się w zajmowanym przez siebie miejscu.

Nie zrobimy tego jednak bez umiejętności mówienia "nie". Głównie samej sobie. Uczmy się od Wereszczakówny ;)




Jeśli do naszych drzwi zapuka ciemne tornado z tysiącem wirujących gwoździ, nie mówmy: "ojej, co to, może wpuszczę do środka i zobaczę", tylko grzecznie pożegnajmy gościa za progiem i zamknijmy drzwi. A za zamkniętymi drzwiami nie ma rozlegać się szloch z tęsknoty za nie-wiadomo-czym, tylko miła muzyka i śmiechy przyjaciół. Dlatego koniec z bezpłodnym cierpiętnictwem, jeśli cierpieć, to płodnie :) Warto nauczyć się odróżniać cierpienie sensowne i konieczne (wstawanie rano, chociaż się nie chce i chodzenie do pracy / wysiłek na siłowni w celu poprawienia zdrowia, samopoczucia i figury / wysiłek związany ze zdobyciem nowych kwalifikacji zawodowych) od cierpienia bezsensownego, jakim jest choćby karmienie wampirów emocjonalnych albo trwonienie czasu na próby rozwiązywania nierozwiązywalnych zagadek w stylu: "co z tym człowiekiem jest nie tak?".

Jeśli ktoś nas krzywdzi, to naprawdę nie powinno nas interesować jego dzieciństwo, życie prenatalne bądź trudna, więzienna młodość. Krzywdzi, to znaczy robi źle i trzeba się przed nim chronić - zerwaniem kontaktu bądź dystansem. Niezależnie od tego, jak bliski jest / był to człowiek.


Zamiast babrać się w cierpieniu niemającym sensu, warto podejmować prawdziwe wyzwania. Ich poszukiwanie jest wpisane w naturę człowieka. Jesteśmy stworzeni do wielkich marzeń i walki o ich realizację. Znajomy podzielił się kiedyś ze mną ciekawą myślą o swojej koleżance: "Wyszła za mąż za człowieka, którego nie kochała i jest bardzo nieszczęśliwa. A zrobiła to dlatego, że bała się cierpieć". Paradoksalnie, chęć życia zbyt wygodnego i pozbawionego ryzyka ma takie same efekty, jak życie zbyt ryzykowne i pełne cierpienia - jedno i drugie odrywa nas od naszego prawdziwego "ja" i od prawdziwego rozwoju. Rozwój jest jedynie w REALU, a nie w utopii.

I tego Wam noworocznie życzę - realnych postanowień, marzeń i ich realizacji, osiągnięcia zadowolenia ze swojego codziennego życia zamiast składania ofiar na rzecz mglistej i niepewnej przyszłości. Szacunku do siebie samych, poczucia godności, odkrycia i realizacji swoich prawdziwych pasji, pokonania ograniczeń (czynem, nie tylko wyobraźnią ;), coraz większej satysfakcji z życia, zdrowia, życzliwości i radości z "małych" (a tak naprawdę wielkich) spraw :) Szczęśliwego Nowego Roku!










niedziela, 20 listopada 2016

Szklana kula na zamówienie

Na zamówienie, bo taki temat notki zasugerowała jedna z Was. "Jakim cudem obecna partnerka nie widzi jego manipulacji i pustki". Oraz: "Może to ze mną coś nie tak".

Oba te pytania są naturalne, ale świadczą one o niezakończonym jeszcze procesie wychodzenia z bagna. Kiedy go zakończymy, będziemy doskonale wiedzieć, że to nie z nami jest "coś nie tak". A o aktualnej partnerce nawet nie będziemy wiedzieć, bo w ogóle nie będziemy się już interesować jego życiem.

No ale zanim to nastąpi... 

Warto zdać sobie sprawę z kilku spraw.

"Szklana kula" to jeden z elementów psychomanipulacji. Naturalną potrzebą, zwłaszcza kobiety, jest to, żeby ktoś się nami interesował, troszczył się  o nas, otaczał opieką i adorował. Normalne, ludzkie, zdrowe i konieczne. Tyle że w karykaturze związku, jakim jest psychopatyczne uwiedzenie, naturalne potrzeby są umiejętnie wykorzystywane do tego, aby zastawić na nas sidła.  

Normalny związek to bliskość, czułość, radość, troska i wspólnota, ale zarazem różnice zdań, nieporozumienia, gorsze dni czy trudne do zaakceptowania cechy. Związek z psychopatą ma zupełnie inną dynamikę. 

 Z początku nie ma ŻADNYCH problemów. Jest idealnie, aż... zbyt idealnie. Poznajesz gościa, który okazuje się spełnieniem wszelkich marzeń. W zależności od tego, czy podobają Ci się romantyczni samotnicy, czy rockandrollowi wariaci, taki dokładnie będzie. Jeśli jesteś bieszczadzkim trampem lubiącym wschody słońca na połoninach, gość uzbroi się w gitarę i flanelę oraz nauczy się na pamięć "Siekierezady". Jeśli z kolei lubisz porządek, stabilizację i wysoki standard życia, przyjedzie po Ciebie drogą furą, w nienagannym garniaku i zabierze Cię na dach najwyższego wieżowca w mieście, gdzie przy różowym szampanie od niechcenia wspomni o perspektywach rozwoju swojej kancelarii prawnej na rynkach zagranicznych. O tym, że zarówno perspektywy, jak i sama kancelaria, istnieją jedynie w jego głowie, dowiesz się dopiero, kiedy pożyczysz mu wszystkie swoje oszczędności na "dodatkową inwestycję", która z jakichś powodów wyjątkowo wymaga przelewu z konta innego niż firmowe. 

Do czego zmierzam? Rzecz jasna do tego, że każda bez wyjątku ofiara psychopaty, otrzymuje swoją "szklaną kulę" skrojoną dokładnie według potrzeb. To dlatego na początku wydaje nam się, że NARESZCIE ktoś nas w pełni rozumie, zawsze wysłuchuje i afirmuje każdy fragment naszego jestestwa. Wydaje nam się to zbyt piękne, aby było prawdziwe i... mamy rację. Związek z "normalnym Wieśkiem / Cześkiem" to piękne chwile, ale też różnice zdań, nieporozumienia, czasem jakiś foch, czasem kłótnia o bzdurę. Początki związku z psycholem to zero kłótni, pełen zachwyt i spędzanie razem mnóstwa czasu. Nie istnieją mecze, kumple i browary, nie istnieją koleżanki, rodzina ani tipsy. Nie macie swoich osobnych światów - macie jeden, wspólny. Tyle że kompletnie nieprawdziwy. 

Wiecie doskonale, co jest dalej, bo każda z nas to przerabiała. Kiedy jesteście już uzależnione i odcięte od bliskich i najczęściej, także od własnego "ja", psychopata pokazuje prawdziwe oblicze. Kontrola, agresja, izolacja, pranie mózgu. Gdyby jednak Dr Jekyll po przemianie w Mr Hyde'a pozostał konsekwentny, ofiara prawdopodobnie w końcu by odeszła. Tu jednak wkracza na scenę inna technika manipulacji, czyli tzw. "pozytywne wzmacnianie". Mr Hyde trzyma ofiarę w piwnicy, do której co jakiś czas wkracza dawny Dr Jekyll zapewniając o miłości i obiecując ratunek ("To nie byłem ja, coś we mnie wstąpiło, wybacz mi." / "Daj mi szansę, tylko przy Tobie mogę znowu stać się dobrym człowiekiem" etc.). Ofiara jest karmiona nadzieją powrotu do okresu "miesiąca miodowego" i usilnie chce wierzyć, że prawdą była "jasna strona mocy", a to, co dzieje się obecnie, to tylko zły sen. I dopóki nie osiągnie dna i nie zawalczy o życie, będzie się starała w to wierzyć. 

Zresztą wiemy o tym wszystkie. No to teraz pozostaje zdać sobie sprawę, że ten sam mechanizm dotyczy wszystkich ofiar psychopaty, także nowej partnerki naszego exa. Przeżywa ten sam "miodowy miesiąc", słyszy te same teksty o miłości i tak samo chce w nie wierzyć. Manipulacje zobaczy dopiero po pewnym czasie, kiedy zalany endorfinami rozum zacznie się powoli wynurzać z różowej galarety i dostrzegać FAKTY. 

Analizowanie kolejnego związku swojego ex to także element stosowanej przez niego (nawet "zza grobu") triangulacji (notkę na ten temat napisałam jakiś czas temu). Psychopata po związaniu się z kolejną partnerką (następuje to na ogół jeszcze w trakcie związku z poprzednią), zadba o to, żeby było to widoczne. Będzie rozpowiadał wszystkim Waszym wspólnym znajomym o tym, jaki jest NARESZCIE szczęśliwy i jak mu dobrze z PRAWDZIWĄ miłością jego życia. Będzie epatował swoim dobrostanem między innymi właśnie po to, żebyś poczuła się jeszcze bardziej przegrana i samotna. A przede wszystkim po to, żebyś właśnie zadawała sobie w kółko pytania: "a może to ze mną jest coś nie tak, skoro oni są tacy szczęśliwi?". Jeśli zadajesz te pytania, mimo że psychol doprowadził Cię do rozstroju nerwowego, oznacza to, że tkwisz w uzależnieniu. To są pytania narkomana marzącego o kolejnej działce i szukającego argumentów przemawiających za tym, że narkotyki są jednak zdrowe.  

Interesowanie się nowym związkiem byłego, to - jak pisałam wyżej - element triangulacji. Psychopata funduje Ci ją po to, żeby się na Tobie zemścić bądź Cię osłabić. Ale fundujesz ją sobie także Ty sama, ponieważ nie chcesz zmierzyć się z własnym uzależnieniem. Uważam, że do takich zachowań należy np. pisanie listów ostrzegawczych do nowej dziewczyny byłego "po to, aby ją ostrzec". Intencje mogą być szlachetne, ale bywa, że przykrywają głębszą motywację, którą jest właśnie uzależnienie i chęć pozostawania z byłym w jakiejś formie "relacji" - choćby pośredniej, negatywnej i bolesnej. 

"Szklana kula" ma też swoje dobre strony. Kiedy NAPRAWDĘ dotrze do nas, że wszystko, co wywoływało w nas tak silne i skrajne emocje, było iluzją, całkowicie odejdzie żal i rozkminy. Nie będziemy się już zastanawiać, czy może wypuściłyśmy z rąk "miłość życia". Przeżyjemy mało przyjemny stan obudzenia się po gigantycznej imprezie, na której ktoś przyłożył nam w głowę drewnianą sztachetą. Ale kiedy już wytrzeźwiejemy, wyleczymy kaca i sprzątniemy z grubsza otaczający nas teren, ucieszymy się, że znowu żyjemy. I tego Wam, niezmiennie serdecznie - życzę :)

 

sobota, 12 listopada 2016

Przepraszam, a kim Pan jest?

Dear Ladies. Zaświadczam, że po roku uporczywego mielenia starego, zgniłego kotleta zrobionego z faszerowanych jadem odwłoków skorpionów, chyba nareszcie mój umysł wypluł ostatni kawałek czarnego chitynowego pancerzyka. Mój świat jest znowu moim światem, a od Tamtego Czegoś odgradza mnie znowu pancerna szyba. 

Nie znaczy to oczywiście, że przestałam rozkminiać, mieć problemy, że poznałam odpowiedzi na wszystkie pytania, a życie stało się obiektem nieustannej afirmacji. Nareszcie wróciło jednak względne czucie się sobą i jakakolwiek ciekawość świata i wrażliwość na bodźce. No i wiara w sens działania. Może nie jest to jeszcze niesamowity szał, a ja na pewno nie zamieniłam się w wulkan twórczej energii, ale już przynajmniej nie jest tak, że na niemal każdą propozycję spotkania mam ochotę odpowiedzieć: "sorry, nie dziś, trawię skorpiona". 

Skorpion jako taki jest mi z kolei totalnie obojętny, nie mam ochoty ani widzieć go płonącego na ruszcie, ani oglądającego rejestru zadanych przezeń krzywd. Nie mam ochoty widzieć go w ogóle. I to już nie dlatego, że się boję albo brzydzę. Dlatego, że mnie nie interesuje i w żaden sposób nie może wnieść niczego wartościowego do mojego życia, a wiele może "wynieść". Podobnym "uczuciem" darzę różnych innych wciskaczy kitu - niekorzystnych ofert "promocyjnych", grających na współczuciu cwaniaków zbierających hajs na enigmatyczne "szlachetne inicjatywy" etc. Mieszanina zażenowania i obrzydzenia, a przede wszystkim - chęć jak najszybszego odwrotu. 

Na roztaczaną nad nami przez psycholi "władzę" warto patrzeć właśnie w ten sposób - jak na każdą inną technikę prania mózgu, zwanego dla niepoznaki "programowaniem neurolingwistycznym".

Nieciekawe doświadczenie, cholernie wyczerpujące, ale - co najważniejsze - możliwe do przezwyciężenia. Tym głównie chcę się z Wami podzielić, bo wiem, jakim cierpieniem jest codzienne wstawanie z tym samym kołowrotkiem w głowie, którego nie sposób wyłączyć ani na chwilę, a który sprawia, że nie mamy siły na najprostsze sprawy, a na dodatek wiecznie czujemy się jak na karuzeli i chce nam się non stop wymiotować. 

TO MINIE. Potrwa, ale minie. Pomaga to, o czym już wiele razy pisałam - dzielenie się doświadczeniem, zdobywanie wiedzy, szukanie wsparcia i życzliwości dobrych ludzi, obcowanie ze sztuką, świeże potwietrze, przyroda, cisza, modlitwa. Oraz CZAS. 

Najważniejsza sprawa to oczywiście zasada ZERO KONTAKTU. Nie umiem tego wyjaśnić, ale to dziwne zjawisko nie było jedynie moim doświadczeniem - długi czas po ucieczce ofiara pozostaje jeszcze w "mentalnym polu rażenia" psychola - tak, jakby był on w jakiś sposób zdalnie podłączony do jej mózgu i ciągle zakłócał jego fale, kradnąc jednocześnie energię. Coś jak z telefonem komórkowym na podsłuchu - szybko się rozładowuje i źle odbiera. 

Dlatego naprawdę warto stworzyć sobie zupełnie nowe "pole energetyczne", pozbywając się wszystkiego, co ma związek z psycholem (ciuchów, prezentów, czasem niestety także wspólnych znajomych). Najtrudniejsza sprawa to fakt, że przez długi czas jedną z tych "zainfekowanych" rzeczy jest nasz własny mózg - a jego nie mamy jak się pozbyć. Tutaj zapewniam - choć wiem, jaki to koszmar i ile to trwa, to jednak ten proces nie będzie wieczny, mózg się w końcu oczyści z szamba i wpuści do siebie spokój i światło. Czego Wam wszystkim najserdeczniej życzę.

czwartek, 3 listopada 2016

Mój przyjaciel Konkret

Kochane, nie chcę zapeszać, ale mam wrażenie, że detoks dobiega końca. Mój mózg zaczyna być powoli moim mózgiem, a nie zawirusowanym programem autodestrukcyjnym nastawionym na - nomen omen - zapętlenie. Serce też zaczyna przypominać serce, a nie drobno posiekanego tatara. 

Po czym to poznałam? Po APETYCIE. Wracając z pracy kupiłam dziś dwie książki, film i płytę, z autentyczną OCHOTĄ NA KONSUMPCJĘ, a nie tylko "w celach terapeutycznych". Apetyt na cokolwiek niezwiązanego bezpośrednio z przetrwaniem to dobry znak - znak, że w zainfekowanym mózgu zaczyna powoli powstawać miejsce na nowe treści. Oczywiście, istniało ono i wcześniej, ale jednak w inny sposób niż teraz. W pierwszym okresie po ucieczce nowe treści to abstrakcja, ponieważ jedyne, co przeżywamy, to rozpacz, strach, wstręt i szok. Później przychodzi czas na wściekłość, a następnie - na smutek. Musimy jakoś funkcjonować, więc funkcjonujemy. Chodzimy do pracy, jemy, śpimy, pierzemy, sprzątamy, rozmawiamy, kupujemy nowe ciuchy, chodzimy do fryzjera. Ale zarazem w tle, gdzieś głębiej, na innych częstotliwościach, mózg wciąż przerabia traumę. Mieli ją, tłucze, roztrząsa, w kółko i w kółko, do obłędu. Myślę, że część potwornego zmęczenia, jakie towarzyszy nam po ucieczce od psychola, wynika właśnie z tego "podwójnego życia", jakie prowadzi nasz mózg. 

W sumie jest to dosć logiczne - rozsądek i poczucie odpowiedzialności każe działać, nie poddawać się, a jednocześnie podświadomość trawi w tym czasie hektolitry trucizny, usiłując zarazem zagwarantować nam, że nic podobnego nie spotka nas już więcej w przyszłości. Skoro już wiemy, że COŚ TAKIEGO istnieje, mechanizmy obronne stają się wyczulone do granic możliwości i funkcjonują na najwyższych obrotach, koszmarnie nas przy tym wyczerpując. 

Ten stan przypomina regularne zatrucie. I chyba zresztą nim jest. Spróbujcie cierpiącego na zatrucie człowieka zaprosić do najlepszej restauracji w Wenecji na szczycie Pałacu Dożów (nie sądzę, żeby była tam restauracja, ale ZAŁÓŻMY) i zaproponujcie mu trzydaniowy wykwintny obiad z deserem, podawany na zastawie z XVII wieku. Biedny gość będzie w stanie poprosić najwyżej o XVII - wieczne wiadro, żeby się do niego wyrzygać. Podobnie z nami. W ostrym stanie zatrucia mózgu każdy bardziej skomplikowany bodziec jest dla niego perliczką w płatkach róż czy tam karmelizowanym pyłkiem z kwiatu lotosu - murowany paw. W tym stanie uratować może nas jedynie... rzyganie. I robimy to wypłakując się na rozmaitych ramionach, wyżalając, wyzwierzając, pomstując, rozpaczając i wygrażając pięścią obojętnemu niebu. A co potem? Potem czas na... suchary ;) Suchar w rozumieniu czerstwego żartu też nie jest zły, ale najważniejszy jest suchar dający energię zawartą w prostym pożywieniu. Tłumacząc na nasze - regularny tryb życia, sen, zdrowe odżywianie, spacery, ulubiona muzyka, życzliwi ludzie, przyroda, Omega 3, wątroba rekina, wyrwana żywcem z trzewi i zjedzona na surowo wątroba psychopaty. Żarcik (znaczy: suchar ;) ).

Prostota życia trochę pomaga dojść do siebie, ale wystarcza jedynie na jakiś czas. Jeśli nie włączymy do naszej "diety rekonwalescenta" bardziej urozmaiconych produktów, grozi nam frustracja z powodu poczucia wyjałowienia. Nie wiem, jak znaleźć balans pomiędzy niezmuszaniem się do wysiłku ponad siły a mobilizowaniem do walki o normalność, uczę się tego. Sądzę, że każdego dnia granica naszej wydolności będzie inna, ważne jednak, żeby nie spocząć na laurach, nie zadowolić się bylejakością, bo wtedy nasze poczucie przegranej urośnie do astronomicznych rozmiarów i zaczniemy naszą tożsamość definiować poprzez skrzywdzenie przez psychopatę. A chodzi przecież o to, żeby się od niego odbić. 

No dobra. Zaakceptowałam, że nie jestem i nie będę już tą samą osobą, ale p o w o l i zaczynam widzieć, że za niektórymi cechami sprzed wczesnego psychopatocenu... wcale nie tęsknię. Co to takiego? Ano na przykład niefrasobliwość. Każda z nas doskonale wie, jak dalece toksyczny związek potrafi tej cechy oduczyć. Tylko czy ja za nią tęsknię? Chyba średnio. Kolejna nabyta cecha to samodyscyplina. Nie osiągnęłam tu może jeszcze mistrzostwa, ale znowu - każda z nas wie, ile samokontroli wymaga odejście od psychola i konsekwencja w tej walce. Nie wiem, jak u Was, ale u mnie przełożyło się to na inne dziedziny życia i to chyba jednak jest korzystne.

Następna sprawa to właśnie tytułowy KONKRET. 
Doświadczenie kłamstwa na wielką skalę, jakim jest związek z psycholem i konieczność wykonania ogromnego wysiłku w celu ponownego złapania gruntu, uczy wyłapywania fałszywych nut. Jednocześnie, niestety, odziera nieco z wyobraźni. Moja wyobraźnia, która była w stanie nadać jakieś nadprzyrodzone cechy bardzo dziwnym kreaturom, przestała funkcjonować. Nie umiem już chyba "ulec magii chwili". "Magia" kojarzy mi się z fałszem i dopóki nie wiem, że dzieje się coś prawdziwego, a przede wszystkim - dobrego, nie wejdę w to. Mam tu oczywiście na myśli przede wszystkim relacje damsko - męskie. Trochę się obawiam, że już nigdy się nie zakocham, ale z kolei wiem, że jeśli się zakocham, to NAPRAWDĘ. 

Ze zdumieniem patrzę na tanie sztuczki bajerantów, "tajemnicze milczenie" sprawia, że się totalnie nudzę zamiast siedzieć z wypiekami na twarzy i zastanawiać się, co też ten fascynujący człowiek przede mną ukrywa. Kiedyś wyobraźnia sprawiała, że nadawałam niewspółmierne znaczenie gościom, którzy uciekali w bajer, nie mając nic ciekawego do zaproponowania. Bajeroodporność wzrosła u mnie do niebotycznych rozmiarów. Od razu się męczę, nudzę, irytuję i spadam. Z prostej przyczyny - doskonale znam koniec. A mężczyzna ma nam pokazać miejsca, w których jeszcze nie byłyśmy. I takie, które nas zachwycą, a nie poranią. 

Dlatego, choć na pewno fajnie byłoby z kimś być, to jednak czekam sobie spokojnie. Nie mam ochoty na żadne ranki - dla - randek, seks - dla - seksu, flirty - dla - flirtów. To musi być integralne. Czekam na zachwyt drugim człowiekiem, na chemię, porozumienie, szacunek, bliskość, czułość, bezpieczeństwo i radość. Nigdy więcej jedzenia ze śmietników. Jeśli nawet ma być tak, jak w pierwszej scenie Shreka: "To se jeszcze poczeka", to se jeszcze poczekam :) 


czwartek, 13 października 2016

Wszystkie, k..., serenady

Mam nadzieję, że kiedyś w końcu napiszę Notkę Autentycznie Totalnie Optymistyczną (NATO), ale póki co, będzie JESIENNA.

Bezwzględnie muszę coś zrobić ze swoim życiem, ale nie mam na to siły. Stan, który zapewne doskonale znacie. Pocieszam się tym, że od stanu "nie mam siły nawet przejąć się tym, że nie mam siły", to jednak oczko wyżej. Ale do rzeczy.

O co tu chodzi? Chyba o cel. I o marzenia. Napędza nas jedno i drugie. To cel sprawia, że zaciskamy zęby, pocimy się, warczymy, męczymy, wydaje nam się, że nie damy rady i zaraz wykorkujemy, a jednak idziemy na szczyt. No właśnie. Tyle że związek z psychopatą zaoferował nam jedynie szczyt cynizmu, bezwzględności, bezczelności, manipulacji etc., etc. Na dodatek, opakowany w bardzo atrakcyjne kolorki. Jak czuje się człowiek, który wypluł serce i płuca zanim zorientował się, że biega w kółko po płaściutkiej fototapecie - nie muszę mówić. 

To całe tragiczne oszustwo sprawia, że przestajemy marzyć. Bo obawiamy się wierzyć własnym zmysłom, skoro już raz nas tak bardzo oszukały. Brak marzeń to także podświadoma polisa ubezpieczeniowa - niczego nie chcesz, więc nie można Cię zmanipulować. Tyle, że... co z tego, skoro nie chce Ci się żyć. 

Czuję, że jestem bliska momentu, kiedy zrzygam się od przesytu tym stanem hibernacji i wrzasnę: "dajcie mi cokolwiek, nawet cierpienie, ale niech ja nareszcie poczuję coś innego niż szarą watę z bezbarwnym budyniem!". 

Nie wiem, czy macie podobnie, ale mi związek z psychopatą rozregulował skalę emocji. Doświadczyłam tak ekstremalnych, że wysiadł licznik, pękł termometr i nic nie działa. Może i szczęście w nieszczęściu, jak to się głupio mówi, że były to emocje głównie negatywne. Nie mam ochoty niczego wspominać i żałuję tylko tego, że się poznaliśmy. Tylko co z tego, skoro mózg automatycznie miele w kółko te stany ekstremalne w obawie przed tym, żeby się nie powtórzyły. I tu wpadamy w błędne koło, bo przecież najważniejszym pragnieniem człowieka jest miłość, a ona zakłada interakcję. A my do tej interakcji nie jesteśmy zdolne albo wręcz słowo miłość stało się dla nas synonimem manipulacji, poniżenia, kłamstwa i agresji. Bo tego niestety doświadczyłyśmy. Zupełnego rozdźwięku między słowem a jego znaczeniem.

"MIŁOŚĆ" to był glejt do łamania naszych granic, wolności ("zrozum, że tak bardzo cię kocham, że nie mogę pozwolić ci odejść"), do szantażowania ("ja cię tak kocham, że zabiję się, jeśli odejdziesz"), do agresji ("ok, zrobiłem to, ale to dlatego, że tak cię kocham, że straciłem kompletnie dla ciebie głowę i nie wiem, co się ze mną działo), zdrad ("kocham cię tak bardzo, że chciałem o tobie zapomnieć, skoro nie mogliśmy być razem") etc, etc, etc. 

Nic więc dziwnego, że kiedy Leonardo di Caprio mówi Kate Winslet: "I love you!", masz ochotę krzyczeć: "KATE!!! SPIERDALAJ!!! To oszust!!! Bier diamenty i na szalupę!!!". A skoro nagle "okazuje się", że wszystkie dzieła o miłości, cała wielka sztuka to jedna wielka ściema i sztafaż psychopaty, nic dziwnego, że nie chce nam się już nic. No bo za czym tęsknić, do czego dążyć? Do iluzji? A jeśli na dodatek, jak zakładam, większość z nas, ma naturę romantyczną, to przecież nie zadowoli nas codzienne podgrzewanie owsianki i opisywanie faktur. 

Rozwiązanie jest tylko jedno - powtarzać sobie do skutku, że jeśli zostałyśmy oszukane przez nieuczciwego pośrednika nieruchomosci, nie jest to powód, żeby resztę życia spędzić pod mostem. Trochę zapewne to potrwa, trochę pod tym mostem posiedzimy, najemy się spleśniałego chleba i pogramy w pokera ze szczurami. Ale w którymś momencie, być może, kiedy ktoś poda nam rękę, nie zwyzywamy go od najgorszych, ale pozwolimy na to, żeby pomógł nam wstać. I może to wcześniejsze dotknięcie dna sprawi, że kiedy pojawi się myśl: "a może to oszust", wzruszymy ramionami i odpowiemy sobie: "no to najwyżej stamtąd wyjdę".

sobota, 8 października 2016

Megalaski i ciocie Klocie

Dziś będzie notka o fałszywym dążeniu do doskonałości. Myślę, że każda z nas po ucieczce od psychola wpadła w klimat kupowania książek "Dlaczego mężczyźni kochają zołzy" bądź ewentualnie: "Jak urwać mu jaja, których i tak nie ma". Ja też. Po takim upokorzeniu, jakie funduje zdrowej osobie psychol, naturalną reakcją jest zarówno wściekłość, jak i chęć jak najszybszej odbudowy zranionej dumy. Myślę, że to stąd wzięła się u mnie faza "fajne ciuchy, niezależność finansowa, poker face". Zapisałam się nawet na fejsie do grup zrzeszających rzeczone Zołzy. I co tam znalazłam? Obok fajnych, mądrych tekstów rzeczywiście spełnionych kobiet, mnóstwo pytań w rodzaju: "Jak sprawić, żeby on pomyślał, że jestem zołzą?" / "Jak często do niego pisać, żeby nie wydało się, że mi na nim zależy?" etc. I pomyślałam sobie: WHAT THE FUCK. 

Z pułapki zwanej "kobieta, która kocha za bardzo", pełnej łez wylanych w bladym świetle księżyca, mglistych poranków i bezsennych nocy, możemy wpaść w pułapkę pt. "biurwo-korpo-bitch". Plecy proste, nienaganny makijaż, manicure, sranicure, nie wybaczę, nie daruję, nie dorastasz mi do pięt. A przede wszystkim - nie potrzebuję Cię. Do tego w sumie namawiają rozmaite nowoczesne podręczniki dla kobiet szukających miłości na miarę XXI wieku. "Kochaj wtedy, kiedy będziesz gotowa, nie wtedy, kiedy czujesz się samotna". "Jeśli nie pokochasz siebie, facet też cię nigdy nie pokocha". "Nie dawaj mu odczuć, że ci zależy, bo przestanie cię szanować". 

Generalnie message jest taki, że dopiero po osiągnięciu jakiegoś stanu "doskonałości", a przynajmniej samowystarczalności, będziesz w stanie stworzyć szczęśliwy związek. Widzę tu dwie pułapki:

1. "Rozwiniesz" się tak mocno i poczujesz tak bardzo zajebista, że nawet nie spojrzysz na żadnego Cześka ani Janusza i nadal będziesz tkwić w iluzjach o poznaniu kogoś idealnego i na Twoją miarę.

2. Nigdy nie poczujesz się pewnie, że Twój Janusz, Czesiek czy Leonardo naprawdę Cię kocha, bo tak dalece wejdzie Ci w krew udawanie kogoś idealnego. 

Na dodatek, w tym wszystkim gubi się jakoś BEZINTERESOWNOŚĆ. Miłości nie reguluje rynek popytu i podaży. Miłość musi być trochę nieracjonalna, a raczej tę racjonalność przekraczać. Musi być tajemnicą. Nie namawiam oczywiście do niedojrzałości, ignorowania rozumu czy też do nieodpowiedzialnego pakowania się ciągle w te same koleiny. Jestem jak najbardziej za stałym rozwojem, terapią, jeśli trzeba, budowaniem swojego, niezależnego od nikogo świata. 

Ale jednocześnie namawiam do niezabijania w sobie romantyzmu, mimo że możemy myśleć, że skoro to on nas kiedyś prawie zabił, to teraz my weźmiemy na nim odwet. Tyle że bez otwartości na metafizykę, poezję i nieuchwytne piękno, zniszczymy właśnie w sobie najlepszą część naszego człowieczeństwa. Sądzę, że nie warto. Piszę to z perspektywy kogoś, kto usilnie próbował tak postępować. Jakiś czas udawałam Naprawdę Twardą Laskę i sądziłam, że dzięki temu pokocha mnie Naprawdę Twardy Facet.  

A tymczasem NTF to przecież ktoś, kto kocha Cię niedoskonałą (doskonała i tak nie będziesz), z rozmazanym makijażem (albo i bez), z dołami, cellulitem, okresem, słabościami, niekonsekwencjami i mnóstwem zalet i wad. Uświadomił mi to ostatnio pewien Czesiek właśnie. Koleś zupełnie nie w moim typie, nic między nami nie było, ale powiedział mi coś, dzięki czemu roztopiła się we mnie mała góra lodowa: "Wiesz co? Daruj, ale to nie Ty decydujesz, czy ktoś cię pokocha, czy nie". I dodał: "A to, co budujesz, to jest TYLKO mur". TYLKO mur. Te dwa zdania otworzyły mi oczy na to, że choćbym nie wiem, jak się starała, to nie skłonię nikogo do miłości. To jest przecież BEZINTERESOWNY PODARUNEK. I w związku z tym nie muszę i nawet nie powinnam próbować wiecznie udawać jakiejś zołzy tudzież Lady Fitness, bo TO NIE JA. I po cholerę mi facet, który "pokocha" mnie jako LF? 

Miłość to nie przepis na ciasto. To tylko w świecie psycholi tak jest. Kłamstwo, manipulacja, zeskanowanie czyjeść osobowości i uderzanie w odpowiednie struny. To dlatego wychodzimy z tego takie poranione - że w tym właśnie nie było ani krzty, nawet nieudolnie okazywanej, ale jednak miłości. 

Konkluzja jest taka, że choć namawiam do  rozwijania się i dbania o siebie, to przede wszystkim namawiam siebie i Was do bycia prawdziwą. Choć "Dlaczego mężczyźni kochają zołzy" to świetna książka z pozytywnym przesłaniem, to jednak uważam, że ważniejsze od stosowania zawartych w niej rad, jest słuchanie własnego serca. I kiedy nawet podpowie ono, że właśnie masz ochotę powiedzieć komuś, że owszem, zależy Ci na nim jak cholera, że tęsknisz, że go podziwiasz, ze jest dla Ciebie wyjątkowy, to - o ile nie jest to rzecz jasna psychol - MÓW. Bieg za pociągiem z rozwianym włosem i w deszczu też dozwolony. (Pod warunkiem, że facet jedzie na wojnę, a nie odwiedzić mamusię). W dzisiejszym świecie, gdzie wszystko jest tak okropnie sformatowane, opisane, wybebeszone i pozbawione tajemnicy, pielęgnowanie pierwiastka poezji to sprawa warta walki :)

sobota, 24 września 2016

Dupa, dupa, cycki

Tak się w przedszkolu wyrażało bezradność. A że czuję się jak bezradne dziecko, to pozwoliłam sobie wrócić do tamtego etapu ;) 

Kochane Dziewczyny, bardzo Wam dziękuję za wszystkie ciepłe i mądre słowa i przytulenia. Jak widać, wcale sobie tak szybko nie poradziłam. Zaraz po ucieczce pojawiła się euforia, że się udało, a jakość życia skoczyła o 100%. Tak jak po wyjściu z więzienia (tak przynajmniej sobie to wyobrażam ;) wracasz nareszcie do domu i cieszy Cię każda napotkana na ulicy osoba, każdy dotyk powietrza na skórze, promień słońca and all that jazz. 

Ale w końcu zostajesz sam/a i zaczynają do Ciebie wracać dawne krzywdy i zbrodnie. No i teraz się waham, co mam zrobić, czy z tym walczyć, czy się temu poddać, bo mam poczucie, że walka mnie wyczerpała do cna, a na dodatek, jak widać, pomogła na krótką metę, a z kolei poddanie się kojarzy mi się z położeniem się do łóżka-i-nie-wstaniem-już-nigdy. Wybrałam zatem coś pośrodku, to znaczy szukanie chwil na bycie ze sobą i Przeżywanie Doła, ale jednak w sposób w miarę kontrolowany, to znaczy bez rzucania pracy tudzież cięcia żył.

Tłumienie bólu po związku z psychopatą ma kilka ważnych przyczyn:

1. W ucieczce nie ma czasu na ból. Jeśli rozstajesz się z kimś normalnym, ten ktoś może wykonać telefon czy dwa, żeby próbować Cię odzyskać, ale w przypadku odmowy, uszanuje Twoją wolność, a Ty będziesz miała szansę na to, żeby w spokoju i bez poczucia odebrania Ci szacunku, dojść do siebie, przemyśleć wszystko, przeżyć stratę, pogodzić się z nią i zaczac nowy etap. Rozstanie z psychopatą to zupełnie inna bajka. To jest walka z wrogiem, a nie rozejście się w dwie strony dwoja niepasujących do siebie osób. Nie ma czasu na przeżywanie czegokolwiek, Twoja codzienność to policja, paragrafy, obmyślanie alternatywnych dróg do pracy, żeby go nie spotkać, ucieczki z własnego domu, wmuszanie w siebie czegokolwiek do jedzenia, żeby się nie wykończyć, nerwica, bezsenność, psychotropy. Działania ograniczają się do takiego poziomu dbałości o organizm, żeby wytrzymał jeszcze chwilę i się zupełnie nie rozwalił. Jednym z koniecznych elementów jest tutaj właśnie zablokowanie uczuć. Kiedy musisz DZIAŁAĆ, konsekwentnie, precyzyjnie, przewidując kolejne ruchy wroga, nie masz czasu na przeżywanie tego, że tak bardzo zostałaś skrzywdzona, tak dogłębnie jesteś rozczarowana albo tak strasznie boli Cię pęknięte serce. Boli? To bierzesz zatrzyk przeciwbólowy, granat do ręki, glany na nogi i walczysz dalej. Tyle że kiedy znajdziesz się nareszcie w bezpiecznym miejscu, otrzymasz azyl polityczny na jakiejś dalekiej wyspie, nagle dostaniesz depresji. 

2. Drugi powód tłumienia bólu także jest jak najbardziej logiczny. Instynktownie wiesz, że psychopata to drapieżnik czuły na każdy przejaw Twojej słabości. To na niej przecież bazował Wasz związek. Wiesz zatem, że jeśli okażesz cień wahania, pozwolisz sobie na chwilę luzu, bezradności, braku kontroli - natychmiast będziesz go miała z powrotem na karku. Z różami, ciepłą herbatką, zimnym martini czy czego tam teraz akurat potrzebujesz. Zamieniasz się zatem w cyborga, żeby nie miał do Ciebie dostępu. I z czasem niestety, wchodzi Ci to w krew.

3. Kolejny powód ucieczki przed cierpieniem wynika z niechęci przyznania się do błędu oraz ze wstydu. Jest Ci tak strasznie głupio, że zainwestowałaś uczucia w taką kreaturę, że zostałaś tak potężnie nabrana i że tak strasznie dałaś się poniżyć, że chcesz się od tego jak najprędzej odciąć i zapomnieć o tym epizodzie w Twoim życiu. Do tego dochodzi jeszcze niechęć do przyznania się przed tym debilem, że tak bardzo był w stanie Cię skrzywdzić. Chcesz pokazać mu wielkie FUCK YOU i jak najszybciej zacząć wieść szczęśliwe życie. Tu nawet nie chodzi o tego konkretnego osobnika, bo jego samego rzeczywiście możesz mieć w dupie. Chodzi raczej o rodzaj "symbolicznego zwycięstwa" dobra nad złem i księżniczki nad chujem. Uważasz, że dość przez niego wycierpiałaś i dalsze tkwienie w bólu byłoby jakąś aberracją i niegodziwością. Do tego dochodzi jeszcze atawizm, który rządzi chyba większością związków. "Błysk żalu w oku byłego - bezcenny".  

Nie chcesz draniowi, który wyrządził Ci krzywdę pokazać swoich kolejnych łez, siwych odrostów, zmarszczek mimicznych, dodatkowych kilogramów, worków pod oczami i burdelu w chałupie. Chcesz być słoneczna i jędrna jak Pamela Anderson. Zwłaszcza, że drań epatuje szczęściem u boku nowej "miłości życia", którą faszeruje tymi samymi pieskami, kotkami i serduszkami, którymi wcześniej Ty rzygałaś jak kot. Wiesz o tym, wiesz, że to fikcja, absolutnie nie chcesz powrotu, a jednak atawistycznie Cię to wszystko wkurwia. I dlatego zaczynasz dbać o siebie, pięknie wyglądasz, uprawiasz sport albo seks, wyjeżdżasz na Kanary i Baleary, poprawia Ci to samopoczucie na tyle, że zaczynasz wierzyć w to, że udało Ci się odbić od dna i zacząć nowe życie. Tylko na dnie oczu wciąż pojawia ukrywana nawet przed samą sobą rozpacz.

4. Następna sprawa to KALIBER. Cierpienie jest tak duże, że instrynktownie wiesz, że przyjęcie go w całości wyłączyłoby Cię z względnie normalnego funkcjonowania. Nie możesz przecież pójść do pracy z paczką chusteczek, w piżamie i kapciach, obwieszczając szefowi: "proszę mnie przytulić, bo mnie potwornie dusza boli!". Tak więc starasz się fukncjonować, bo przecież trzeba-się-jakoś-w-życiu-wyrobić. A że współczesny świat niezależnie od psychopatów jest wystarczająco zimny, cyniczny i nastawiony na zysk, presja, jakiej podlegasz, jest ogromna. I nic dziwnego, że w pewnym momencie kończą Ci się zwyczajnie siły.

5. Kolejny powód tłumienia bólu, jaki przychodzi mi do głowy to chęć nadrobienia straconego czasu. Związek z psycholem to były łzy, kłótnie, matrix i piwnica, więc po jego zakończeniu chcesz szybko znów się śmiać, tańczyć, zobaczyć góry, morze i jeziora, cieszyć się życiem i chłonąć każdą jego chwilę. To się nawet udaje, ale za każdym razem tylko na jakiś czas. Wracasz do domu i znów Ci dziwnie, drętwo i smutno. 

6. Jeszcze jedna sprawa - uwarunkowania kulturowe. Wyparliśmy smutek i słabość z naszego życia. Nie chcemy ich, uciekamy przed nimi, źle nam się kojarzą, boimi się je okazać. Kiedy mówimy komuś o smutku, słyszymy: "pij, nie pierdol". Wyższe rejestry duszy kojarzą się ze stratą czasu i obniżeniem zawodowej efektywności. Zamiast płakać albo wpadać w odrętwienie, możesz przecież wypełnić cztery timesheety, dwie tabelki i rozwiązać siedemnaście case'ów. Oczywiście ASAP i bez fakapów. Smutek budzi w Tobie poczucie winy i nieprzydatności. Nie wierzysz, że bez spełniania wymagań przydatności i efektywności zawodowej masz wartość. To samo dotyczy zresztą związków. "Żaden facet nie chce ponurej dziewczyny" / "Uśmiechnij się, to będziesz ładniejsza" / "Schudnij, bo przecież nikt na Ciebie nawet nie spojrzy" czy też słynne: "Weź się w garść". No i spełniamy te prawdziwe czy wydumane oczekiwania, żeby tylko "nie wypaść z rynku". Nie wierzymy, że ktoś może nas kochać brzydkie, słabe i chore. I rzeczywiście wielu narcystycznych facetów tego nie potrafi. Tyle że po co Ci narcystyczny facet. Udawanie szczęśliwej przez całe życie też Ci nie jest do niczego potrzebne. 

Dlatego też ja, Wadera, postanowiłam zrzucić maskę. Pierdolę, nie robię. Makijażu, pierogów ani laski. Nie udaję szczęśliwej, bo nie jestem szczęśliwa, jestem smutna i potwornie zmęczona. Kurde, do smutku chyba trudniej się przyznać niż do orientacji homoseksualnej. Czuję się jakbym dokonała coming outu - tak, jestem nieszczęśliwa. I już nie mam siły z tym walczyć. Robię eksperyment - zamierzam to przeżyć. Jeśli okaże się, że mnie to pokonało, to dam znać, zadzwoni któraś z Was do Tworek. Ale chyba prędzej trafiłabym tam nadal zaklinając rzeczywistość i wypierając ból. 

Mój manifest na najbliższy czas:





piątek, 23 września 2016

Ja, bitka cielęca

Cielęca od cielęcej naiwności, a bitka oczywiście od bicia. Dziś będzie o naturze ran zadanych prez psychola i o tym, dlaczego tak strasznie długo się goją.

Każdego dnia jesteśmy ranieni. Myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Radzimy sobie z tym różnie. Czasem reagujemy złością, czasem smukiem, bólem, czasem czegoś się przy okazji uczymy. Bez zranień nie ma dojrzałości i nie ma głębi. Czym jednak różnią się rany "normalne" od tych zadanych przez psychola? Rana, żeby nas nie zabiła, musi zostać:

a) oczyszczona
b) opatrzona
c) zagojona - ergo: musi minąć czas.

W codziennym życiu i doznawaniu ran na ogół tak się właśnie dzieje. Coś nas boli, jest nam przykro, ale mamy szansę się wygadać (oczyszczenie), zostać wysłuchanym, zrozumianym, przytulonym (opatrzenie) i po pewnym czasie uspokajamy się, przetrawiamy doznaną krzywdę, a rana się goi. 

Relacja z psycholem nie daje nam na to najmniejszych szans. Nie mamy możliwości dostać wsparcia od kogoś, kto CHCE, żebyśmy były słabe, smutne i bezsilne. Nie mamy szans na żadne oczyszczenie, bo ono musi opierać się na prawdzie, a w związku z psychopatą kłamstwo jest codziennością. Nie mamy szansy dostać wsparcia z zewnątrz, bo psychol skutecznie nas kontroluje i odcina od potencjalnych źródeł wsparcia. Nie mamy także na nic czasu - bo cały nasz grafik jest szczelnie wypełniony myślami o tym, jak zadowolić psychopatę albo o tym, o co tu, k...., chodzi.

Tymczasem zadawane są nam kolejne ciosy. Pierwsze kłamstwo. Przepłakana noc, trzęsące się ręce, rozpacz, strach, chęć ucieczki. Manipulacje, sprzeczności, obietnice, potok słów, potok łez, dezorientacja. Pierwsze skierowane do nas przekleństwo. Znów chęć ucieczki, niedowierzanie, obrzydzenie, przerażenie, lęk, pustka. Pierwsze uderzenie. Szok, chęć zniknięcia, straszny wstyd i wycofanie do wewnątrz, z którego wychodzisz później latami. Jak jaskrawe, neonowe nitki w tej ciemności wplatają się w to wszystko zapewnienia o miłości, kwiaty, łzy, pozorowane choroby, obwinianie na przemian z samooskarżaniem, wielkie słowa i wielkie gówno. Wtedy właśnie rozregulowuje nam się wszystko. Nadmiar sprzecznych komunikatów prowadzi do zawieszenia systemu, a po kolejnych uderzeniach nasze serce zamienia się w jedną wielką krwawą miazgę i... przestaje czuć. 

To jest w tym wszystkim chyba najgorsze. Ta hibernacja. Psychola nie ma w moim życiu od ponad roku, a nadal czuję się "odcięta" od rzeczywistości. Najchętniej przebywam sama, bo wtedy nie muszę odbierać bodźców i nie czuję się zobowiązana reagować na nie. Ile można się uśmiechać "dla towarzystwa". I ile można też gadać o tym samym, wciąż przeżywając swoją krzywdę. Nikt poza innnymi ofiarami psycholi nie jest w stanie tego zrozumieć, więc w końcu przestaje się na ten temat mówić. A hibernacja trwa. Niby nie stale, są chwile radości, przeżywania piękna, zainteresowania czymś. Ale wystarczy lekki stres, żeby włączyć się mechanizm wycofania do skorupy. 

Nawet nie widać tego na zewnątrz. Pewnie wszystkie umiemy udawać dusze towarzystwa nawet wtedy, kiedy chce nam się wyć. W końcu czego innego uczyli nas psychopaci. Tyle że czujemy się wówczas tak strasznie samotne, że chce nam się gryźć palce do krwi. 

Szczerze? Nie wiem, jak temu zaradzić. Mechanizm "wycofania" włącza mi się prawie codziennie. Wystarczy odrobina bólu. Kiedyś reagowałam na zranienie emocjami, rozpaczą, walką. Dziś na ogół drętwieję. Nie czuję nic. Chciałabym, żeby to w końcu minęło, bo przecież nie sposób tak żyć. Gdzieś podświadomie czuję, że jednak trzeba gadać, wyrzucać wszystko z siebie, nie cenzurować własnych uczuć i myśli, że być może za wcześnie chciałam o wszystkim zapomnieć, oderwać się od bólu i zacząć nowe życie. Tyle tylko, że kiedy się ucieka, nie ma najmniejszych szans na ból, nie ma na to czasu. Później też nie ma czasu, bo przecież trzeba wstawać rano, chodzić do pracy, a w pracy udawać silną i kompetentną, żeby cię nie zwolnili. 

Mam wrażenie, że dopuszczenie do siebie całego bólu związanego z psycholem chyba by mnie zabiło. Z drugiej strony niedopuszczanie go to też zabójstwo - poprzez zamrożenie. Znów nie pamiętam, kiedy ostatnio płakałam. I kiedy się NAPRAWDĘ czymś całą sobą zajarałam - też nie pamiętam. Choć różne rzeczy mnie smucą i cieszą, to żadna tak w pełni i na maksa. I nawet chyba obawiam się chcieć zmienić ten stan rzeczy, bo "na maksa" kojarzy mi się właśnie z psycholem i jego "jedyną, największą, najmocniejszą miłością aż po GRÓB". 

Mam taką naturę, że jeśli nie robię czegoś na maksa, to się męczę, nudzę i czuję dyskomfort. A niestety ten sk....wiel odebrał mi chęć angażowania się w cokolwiek bez reszty. Chciałabym przestać żyć w cieniu tej traumy, ale nie jest to takie proste, jak mi się wydawało. Sorry, jeśli smęcę, ale wątek o DEREALIZACJI / zespole stresu pourazowego jest zapewne wspólny dla wielu z nas. 

Pozdrawiam Was wszystkie serdecznie!

poniedziałek, 19 września 2016

"Byłem na wsi, byłem w mieście, byłem nawet w Budapeszcie..."

Długo nie pisałam, wiem. Chyba głównie dlatego, że kot mi zniszczył klawiaturę ;), ale myślę, że była to też podświadoma chęć oderwania się od Tego Tematu. Temat jednak nie do końca oderwał się ode mnie, bo po okresie szału pędzla: nowa praca, mam-go-w-dupie, foty, ciuchy, wyjazdy, śmiech i przyroda, przyszedł jednak okres jakiegoś totalnego zniechęcenia, wegetacji i życia z dnia na dzień, takiego porządnie przytępionego, bez ostrego bólu, ale i bez większych radości. 

A dlaczego to tak? A chyba dlatego, że po pierwszym okresie zwycięstwa życia nad śmiercią, które odnosimy uciekając od psychopaty i ciesząc się tym jak pijane zające, sądzimy, że od teraz będzie już-tylko-lepiej i że życie nam w jakiś cudowny sposób wynagrodzi nasze krzywdy i zniewagi. Tak zresztą bywa, doświadczamy wsparcia, odkrywamy dobro wokół nas, a przede wszystkim cieszymy się brakiem stałego towarzystwa Czarnej Dziury pochłaniającej wszelkie kolory. Chcemy się "odkuć" i pocieszyć. I robimy to. Tyle że po pewnym czasie przychodzi moment, kiedy kupiłyśmy już wszystkie ciuchy świata, zrobiłyśmy wszystkie najpiękniejsze selfies, upiekłyśmy najpyszniejsze smalołyki i żeżarłyśmy je bez wyrzutów sumienia, przeczytałyśmy najciekawsze książki i obejrzałyśmy najzabawniejsze filmy. I co? No i fajnie, ale... Przestaje wystarczać. Pojawia się stan znany z piosenki Elektrycznych Gitar: "Byłem na wsi, byłem w mieście, byłem nawet w Budapeszcie, wszystko ch..." ;) Może czasem trochę mniejszy, ale potem jeszcze większy ;)

Doświadczam właśnie tego stanu i zastanawiam się, skąd się wziął. Hipotezy są dwie, nie wykluczające się, ale komplementarne.

1. Po pierwsze - przyzwyczajenie. Kiedy wejdziemy do ciepłego domu po pięciogodzinnej wędrówce po mrozie, cieszy nas niepomiernie gorąca kąpiel i herbata. Ale kiedy posiedzimy już w tym domu dwa tygodnie, to herbata staje się tylko-herbatą, a kąpiel - tylko-kąpielą. Podobnie rzecz ma się ze stanem "postzwiązkowym". Zaraz po ucieczce cieszy wszystko, a zwłaszcza NORMALNOŚĆ. Po pewnym czasie normalność zaczyna być... nudna. I tu pojawia się kolejna sprawa, czyli:

2. Po drugie - uzależnienie od adrenaliny. Bywa, że to właśnie ono popchnie nas w ramiona psychola, bywa również, że pojawia się ono jako efekt uboczny związku z tymże. Uzależnienie ma to do siebie, że jeśli się go nie leczy - niestety powraca. Może oczywiście zmieniać oblicza i barwy - bywa, że prosto z objęć pytona, wpadniemy w praco-, zakupo-, alko-holizm, bywa, że zaczniemy się nadmiernie pocieszać jedzeniem albo nałogowo odchudzać. Mi poszło w fejsa :) Siedzę na tym fejsie jak głupia, jakby nie wiadomo co miało się tam zaraz wydarzyć. Nie jest to oczywiście bardzo groźne uzależnienie, ale jednak wskazuje ono na coś fundamentalnego - na UCIECZKĘ. 

Zaraz po zerwaniu mamy jeden cel - przeżyć. Kiedy jednak nam to się uda i okaże się, że życie nadal niesie ze sobą cierpienie, niepewność, strach, samotność, kłamstwa i niesprawiedliwość, możemy ulec pokusie wycofania się w poczuciu, że skończyła nam się "pojemność" na doświadczanie zła. Tyle że izolacja też nie jest niczym dobrym ani przynoszącym siły. Żeby żyć zdrowo, musimy nauczyć się otaczać ludźmi, ale... odpowiednimi. To jest ten moment, w którym odcinamy znajomości niczego nie wnoszące do naszego życia, wszelkich hejterów, zazdrośników, wszystkich, którzy nas dołują, wbijają szpile, wpędzają w kłopoty, hamują rozwój albo próbują nami manipulować. DOŚĆ. Nie mamy na to przestrzeni, a im tylko wyświadczamy przysługę ograniczając ich niszczycielskie działania. Siłę do powiedzenia "nie" będziemy mieć - nabyłyśmy tej umiejętności walcząc o życie z psycholem.

"Czystka" w naszym życiu nie może jednak doprowadzić do pustki. Po odcięciu się od toksyków, pora na ŚWIADOME otoczenie się dobrymi, empatycznymi i wspierającymi ludźmi. Takimi, po spotkaniu z którymi chce nam się żyć, a nie strzelić se w łeb albo przynajniej uchlać się do nieprzytomności. 

Kolejny krok to ZAANGAŻOWANIE w pomoc innym - to jest nieodzowny element powrotu do zdrowia. Inaczej skoncentrujemy się nadmiernie na sobie i zapętlimy w kołowrotku przeżywania wciąż na nowo bólu doznanej krzywdy. Pomoc innym nie musi być wielka, ważne, żeby była konkretna i stała. Dzięki temu nakarmimy swoje wnętrze czymś ważniejszym niż jedynie dbałość o wygląd, zdrowie czy intelekt. Pomoc można świadczyć na różne sposoby - czy to poprzez finansowe wsparcie chorej osoby, czy zrobienie zakupów starszej osobnie, każdy na pewno będzie umiał wybrać swój "model" pomagania. Walka ze złem nie toczy się poprzez rozpamiętywanie go, ale poprzez pomnażanie dobra. I chociaż wydaje się to trudniejsze, to jedynie to właśnie okazuje się skuteczne. 

Na koniec najważniejsza sprawa. Miłość :) Nie umiemy bez niej żyć i nie wolno nam temu zaprzeczać. Po doświadczeniu traumy mamy tendencję do wywieszania na twarzach i drzwiach kartki z napisem: "ODWAL SIĘ, DEBILU", ale im szybciej zrozumiemy, że to nie miłość nas skrzywdziła, ale jej zaprzeczenie, czyli kłamstwo, manipulacja, przemoc i niewola, tym szybciej wyjdziemy na prostą. Objawem dojścia do zdrowia będzie to, że znowu zaczniemy marzyć :) Jeszcze nie doszłam do tego etapu, ale mam nadzieję, że stanie się to w niedalekiej przyszłości :)

sobota, 11 czerwca 2016

TO NIE TWOJA WINA!

Poruszyłyście w swoich wypowiedziach kilka ważnych wątków, kluczowych w procesie uwalniania się od psychola. Dotyczą one przede wszystkim sfery poczucia własnej wartości, autonomicznej tożsamości, ale też kwestii złudzeń i tzw. "wtórnej wiktymizacji". Ale po kolei.

1. "Czy to moja wina / Czy mogłam jakoś temu zapobiec / Dlaczego właśnie ja?!". Nie Twoja, nie mogłaś, dlatego, że na świecie istnieje niestety zło, złodzieje ludzkich serc i pożeracze dusz. Poczucie winy to ważny temat. Każda z Was przekonała się o tym zapewne po wielokroć w trakcie związku z psycholem. Na niczym nie umieją tak grać, jak właśnie na tym wrażliwym instrumencie. A że robią to po chamsku, cynicznie, wielokrotnie przeciągając strunę - instrument się rozstraja i później rezonuje już bez przerwy, wyłapując najlżejsze bodźce. To dlatego po zakończeniu związku z psycholem jesteśmy na ogół Jednym Wielkim Poczuciem Winy i Porażki. No i nic dziwnego, skoro w kółko słyszymy o tym, że krzywdzimy najbliższą i najbardziej nas kochającą osobę, bądź że jesteśmy nienormalne i nikt o zdrowych zmysłach nas nie pokocha. 

Prawda wygląda jednak odwrotnie i im szybciej dotrze do nas, że padłyśmy ofiarą wyrafinowanej przemocy psychicznej i zostałyśmy brutalnie wykorzystane, tym krótsza będzie nasza droga do zdrowia. Uważam, że nieodzowne jest w tym procesie dzielenie się swoim doświadczeniem z osobami, które przeżyły to samo. Nikt inny nie będzie w stanie w pełni tego zrozumieć, toteż w początkowym etapie, choć oczywiście niezbędne jest wsparcie bliskich, kochających osób i ich opieka, konieczne jest również dzielenie się swoimi przeżyciami z innymi ofiarami psychopatów. Inna ofiara nigdy nie zada pytania: "ale dlaczego nie odeszłaś wcześniej?" / "a kto ci kazał się z nim wiązać?", nie powie: "weź już daj spokój, trzeba żyć dalej" ani nie uzna, że "wina zawsze leży po obu stronach". Inne ofiary to nie tylko wsparcie i zrozumienie, ale także i lustro. Kiedy przekonamy się, że te fajne, inteligentne, ciepłe i wrażliwe kobiety z poczuciem humoru także padły ofiarą gadów w ludzkiej skórze i zobaczymy, że wszystkie jak jeden mąż mówią o zaniżonym poczuciu własnej wartości, szukają winy w sobie albo uważają się za mniej atrakcyjne od całej reszty świata, przekonamy się, że wszystkie cierpimy na tę samą chorobę, mamy te same objawy, ale możemy również zastosować te same środki lecznicze. Łatwiej pogodzimy się same ze sobą, kiedy zobaczymy, że choroba ta dotknęła tak wielu z nas.

2. Warunkiem zdrowienia jest LECZENIE. I tutaj, podobnie, jak w przypadku Anonimowych Alkoholików i innych uzależnionych, kluczowy jest Krok 1., czyli uznanie własnej bezsilności. Oznacza to przyznanie się do tkwienia w nałogu. Czyli - odrzucenie błędnego koła myślenia: "a co ja bym mogła jeszcze zrobić, żeby on się zmienił" / "a dlaczego on jest taki straszny?" / "dlaczego nie możemy być razem szczęśliwi?" itd. To jak z wódką. Też nie możecie być razem szczęśliwi. Dla wielu ludzi to przykre i nie do zaakceptowania, toteż wielu z nich niestety umiera nie rozstawszy się z nałogiem. My nie musimy do kich należeć. Odstawiamy wódę. Raz na zawsze. Nie ma tłumaczenia: "ale może jeszcze tylko jeden pożegnalny kieliszek?", (= jedno pożegnalne spotkanie / rozmowa / wyjaśnienie), "może mogę pić tylko okazjonalnie?" (= może możemy się zaprzyjaźnić i spotykać od czasu do czasu?) etc. Stanięcie w prawdzie wymaga powiedzenia sobie, że wóda to śmierć. Toksyczny związek to śmierć. Nie pół-życia, pół-śmierci, nie "trochę śmierć, a trochę nie". 

Jeśli chcemy wyzdrowieć, musimy nabrać pokory. Pokora to w tym przypadku uznanie, że nie panujemy nad naszym uzależnieniem, że to ono panuje nad nami i że jeśli chcemy się uratować, musimy postępować ściśle według wskazówek opracowanych przez inne uzależnione osoby. Tak jak w przypadku alkoholików pierwsza zasada to całkowite odstawienie wódki, tak w naszym przypadku jest to całkowity brak kontaktu z psychopatą. Tutaj uwaga - możemy w najlepsze pielęgnować uzależnienie nie pijąc grama alkoholu / nie widując się z psycholem. Wystarczy, że będziemy godzinami rozmyślać o alkoholu / analizować miniony związek i bobrować na fejsie w poszukiwaniu nowych bodźców do analizowania. Oczywiście, etap rozkminy, czytania miliarda książek i artykułów jest konieczny, ale tylko przez parę miesięcy, do roku - do momentu zrozumienia, co się stało. Czym innym jest zrozumienie, czym innym - popadnięcie w kolejne uzależnienie. Alkoholicy w początkowej fazie też rozmawiają na mitingach głównie o wódzie, ale z czasem muszą zacząć wytrzymywać na trzeźwo pytania o to, co sprawiło, że po nią sięgnęli. My też musimy. A potem musimy tak przemodelować nasze życie, żeby znaleźć w nim radość. Bez tego powrót do nałogu (tego lub podobnego związku) będzie tylko kwestią czasu - nie sposób przecież żyć w wiecznym bólu. 

Wydaje się to wszystko kosmicznie trudne, ale to są tylko strachy na Lachy. Wszystko, czego potrzebujemy do zapanowania nad nimi, znajduje się w naszym sercu. I z czasem posiądziemy tę umiejętność, kiedy na jakieś rozhisteryzowane wycie usłyszane we własnej głowie: "jesteś do niczego, nic nie rób, nic nie mów, zniknij, zgiń, przepadnij!", będziemy umiały odpowiedzieć głośno, pewnie i wyraźnie zdrowym: "spierdalaj". 

3. "Czy on wie, że jest psychopatą?". Takie pytanie zadała jednak z Czytelniczek. Z moich lektur i obserwacji wynika, że psychopaci doskonale wiedzą, że czynią zło i mają to głęboko w pompie. Wiele czytelniczek, a kiedyś i ja sama, jest bardzo przywiązana do etykietki "psychopata bądź nie". Tak, jakby ta diagnoza stanowiła werdykt. Tymczasem nie ma to większego znaczenia. Jeśli Twój związek jest do tego stopnia toksyczny, że wpisujesz w google hasło: "psychopata", to nie będziesz z tym facetem szczęśliwa. Możesz znaleźć nawet lekarza specjalistę, który zostanie przez psychola zmanipulowany i "uwiedziony" (zdarzyło się to nawet wybitnemu znawcy tematu, dr. Robertowi Hare), psychol może dostać "glejt", że psycholem nie jest, tylko że CO Z TEGO? Breivik może wygrać proces z norweskim wymiarem sprawiedliwości, ale czy to znaczy, że przestał być zbrodniarzem? 

Zaklinanie rzeczywistości to normalny element choroby (współ)uzależnienia. "Pogoń" za "wyleczeniem" psychola jest jak tkwienie w związku z czynnym alkoholikiem i wychodzenie ze skóry, żeby naszej żabci dogodzić (czytaj: umożliwić jej komfort picia). Mądra miłość stawia granice - jeśli trzeba, stawia je za drzwiami. W toksycznych związkach nie skupiamy się na tym, jak jest nam TU I TERAZ, tylko niczym chomik w kołowrotku gonimy jakąś wyimaginowaną najczęściej marchewkę. "Kiedyś / w przyszłości / on się zmieni / bla bla bla". I dlatego tak strasznie jesteśmy zdruzgotane, kiedy zostajemy wymienione na innego chomika albo kiedy odkryjemy, że obok nas, równolegle, kręci się jeszcze kilka takich "kołowrotków", a w nich - chomiki we wszystkich kolorach tęczy. To jest nieważne, Porzućmy chomiki, porzućmy złudzenia, porzućmy nieistniejącą marchewkę :) Zapiszmy sobie na ścianie Podstawowe Związkowe Prawa Relacji (PZPR ;):

1. W związku jesteśmy po to, żeby było nam w nim LEPIEJ niż bez bez niego.
2. Związek ma nas ROZWIJAĆ (uwaga: nie mylić rozwoju ze szkołą przetrwania!).
3. Miłość to przede wszystkim SZACUNEK, gdzie nie ma szacunku, nie ma miłości.
4. Nie ma miłości bez WOLNOŚCI.
5. Jeśli przez swój związek nie śpisz, nie jesz, chorujesz, zawalasz pracę, a nie są to pierwsze dwa miesiące chemii i motyli - nie jest to dobry związek.
6. Jeśli przy swoim partnerze nie śmiejesz się pełną gębą albo często przez niego płaczesz - wiej.
7. Jeśli przy swoim partnerze nie jesteś sobą - wiej.
8. Jeśli Twój partner izoluje Cię od bliskich - wiej.
9. Nie ma miłości tam, gdzie jest jakakolwiek forma przemocy.
10. Jeśli kupujesz kolejne książki w rodzaju: "Kochałam manipulatora", ale w obawie przed partnerem, ukrywasz je w niedziałającym piekarniku - wiedz, że coś się dzieje ;)

Przekierunkowanie naszej uwagi z "pogoni za marchewką" na budowanie satysfakcjonującej codzienności, to proces i praca, trochę trwa. Ale to jedyna droga do wyjścia na prostą.

Właśnie. Wychodzenie na prostą. Rozumiem doskonale opisywane przez Was stany pustki i tęsknoty. To naprawdę jest uzależnienie i to naprawdę mija. Warunkiem jest jednak pełne zrozumienie tego, co się wydarzyło, zaprzestanie "niuansowania" zła i zdecydowane odwrócenie się od niego. Dopóki pozostanie w nas chociaż cień sentymentu, nadal będziemy żyć w mroku i "ssaniu" w stronę tej pustki. Całkowite porzucenie zła da nam sporo siły. Rzeczywistość będzie zewnętrznie wyglądała tak samo, a jednak zaczniemy żyć w zupełnie innym wymiarze. Każda z Was ma na pewno trochę inną "wysepkę słońca". Moja to "3 x P" - Praca, Przyjaciele, Przyroda ;) Od toksyków mam totalny odrzut, jak ktoś, kto przeżył elektrowstrząsy i za nic nie chce znowu znaleźć się w takim stanie.Tym z Was, które tęsknią, myślą, czują pustkę, proponuję: 1. zastosowanie w życiu podstawowej zasady biznesowej mówiącej o tym, iż "liczą się tylko zyski PRZYSZŁE ;)", 2. wypisanie listy pięciu (lub więcej) rzeczy, które ZYSKAŁYŚCIE odcinając się od toksyka. Być może "zyskałyście" także tę "pustkę" - może to jest po prostu... przestrzeń?



niedziela, 15 maja 2016

Zmień swoje życie albo chociaż kolor ścian ;)

Związek z psycholem pozostawia w nas jak gdyby "ogniska zapalne". To są liczne rany zadane słowem, spojrzeniem, milczeniem, czasem niestety także pięścią. Objawy stanu chorobowego to strach, poczucie beznadziei, rozpacz, autodestrukcja, ale też... tęsknota. Za czym? Za spokojem, normalnością, za dobrocią i miłością, ale też za własnymi wyobrażeniami na temat siebie, związków w ogóle oraz tej konkretnej relacji. Powtarzam uparcie, bo sprawdziłam to na własnej skórze i wiem, że to prawda - to NIE JEST MIŁOŚĆ, ALE UZALEŻNIENIE. Jego objawy znikają powoli. Jeśli chce się żyć, trzeba zachować cierpliwość. TO MINIE. Ale głód bywa dotkliwy. 

Najgorsze rozwiązanie? Pielęgnowanie ognisk zapalnych. Odmowa leczenia, rozdrapywanie ran i kurczowe obwiązywanie ich kolejnymi warstwami bandaży, bez dostępu światła, wody i powietrza. Nazywanie stałego stanu podgorączkowego czymś naturalnym, przywiązanie do dyskomfortu, bólu i strachu. Można się od takich rzeczy uzależnić? Jak najbardziej. "Choroba" to także pozorne profity, na ogół związane z ucieczką przed odpowiedzialnością. Jeśli definiujemy same siebie poprzez związek, były związek lub brak związku i temu poświęcamy najwięcej energii w naszym życiu, a nie przynosi nam to szczęścia, warto poszukać głębszej przyczyny. Może uciekamy przed uświadomieniem sobie, że wybrałyśmy nie takie studia, nie ten zawód, nie to miasto, nie ten system wartości, że ciągle żyjemy cudzym życiem, nie odkryłyśmy własnych talentów, że tak bardzo boimy się życia, że kurczowo przywiązujemy się - choćby mentalnie - do "znanego zła"? 

Dziś namawiam do ZMIAN. Uważam wręcz, że nie da się wyjść z uzależnienia - a toksyczny związek z całą pewnością nim jest - bez porządnego remanentu w swoim życiu. Jest on zresztą na ogół wymuszany okolicznościami zewnętrznymi - pojawienie się w polu rażenia bomby atomowej zawsze niesie pewne określone konsekwencje ;) To, co wydaje nam się dodatkową traumą (w moim przypadku była to utrata zdrowia i pracy), paradoksalnie może nam ułatwić zdrowienie. Proces ten jest tym szybszy, im więcej zmian wprowadzimy do naszego życia. Wszystko to, co stare, jest niestety w jakiś sposób "skażone" relacją z psycholem (ale spokojnie, to także minie), toteż aby odbić się od dna, trzeba sobie zbudować - choćby małą - wysepkę Czegoś Zupełnie Nowego. 

Początkowy etap depresji polega głównie na życiu z dnia na dzień i dotrwaniu do kolejnego świtu, a potem kolejnego zmierzchu, ale po paru miesiącach konsekwentnego dbania  podstawowe potrzeby (spokój, sen, jedzenie, bliskość życzliwych ludzi), przychodzi czas, kiedy - mimo lęku, nie raz ogromnego - zaczynamy podejmować wyzwania. Jest to bardzo ważne, bo wychodzimy w ten sposób z okropnego stanu zgnojenia i upokorzenia, w jaki wpędził nas związek z psycholem. To naturalne, że po traumie, nie jest łatwo zmusić się do kolejnego wysiłku, przełamania słabości i podjęcia ryzyka. Choćby jednak miało się nie udać, i tak warto to zrobić - wprowadzamy w ten sposób nasze myślenie na inne tory -  z roli BIERNEJ ofiary do roli dorosłego, AKTYWNEGO człowieka. 

Bywa, że związek z psycholem funduje nam konieczność podejmowania tak ekstremalnych decyzji, że dowiadujemy się o sobie, iż potrafimy poradzić sobie naprawdę niemal w każdych okolicznościach. Po złożeniu zeznań na policji, złożenie zeznania podatkowego, staje się nagle dziecinnie proste ;) Możemy pójść za ciosem i założyć firmę, spełniając swoje od dawna odkładane na później marzenia, ale możemy też założyć bloga ;) albo po prostu... czerwoną sukienkę ;)

Stan "a cooooooooo mi zależy" miewa też swoje dobre strony. Wychodzimy z utartych schematów i przekonujemy się, że delikatna kobieta potrafi pokonać anakondę w dorzeczu Amazonki, a przy okazji ugotować trzydaniowy obiad dla siebie i dzieci. Zmiany mają jeszcze jeden walor - siłą rzeczy jesteśmy zmuszone zbudować przy okazji wprowadzania ich w życie, nowy świat. To nas stresuje, jak wszystko to, czego jeszcze nie znamy. Ale zarazem musimy się w te zmiany ZAANGAŻOWAĆ - naszym umysłem, sercem, emocjami. To jest dobre, ponieważ odrywa nas od rozmyślań nad zeschłym trupem, nad którym krążą nasze myśli i emocje. Wiemy jednocześnie, że trupa tknąć nie możemy, bo nam zaszkodzi, więc głodzimy się i frustrujemy. Nie ma sensu, strata czasu. Proszę uprzejmie o porzucenie truchła i zaangażowanie myśli w konstruktywne wyzwania. UWAGA - nasz umysł działa tak, iż ma tendencję do ciągłych powrotów do wydarzeń, z którymi wiążą się najsilniejsze emocje. Stąd też - mimo iż naprawdę tego już absolutnie nie chcemy - ciągłe flashbacki związane z psycholem. 

Dużym ułatwieniem wyjścia z tego błędnego koła jest zaangażowanie się w coś, co także nas mocno pochłonie emocjonalnie. Trochę na zasadzie "klina", ale już zdrowego. Nie mamy na to rzecz jasna kompletnie siły w pierwszych miesiącach po zerwaniu. Dajmy sobie czas na lizanie ran i rozpacz, ale gdy tylko poczujemy choć cień ochoty na podjęcie wyzwania (choćby wiązało się to z olbrzymim strachem), zróbmy to. Strach jest tutaj pomocny, ponieważ angażuje nas jako silna emocja, odrywając nas od starych emocji życia z psycholem. Jeśli podejmujemy zdrowe ryzyko, a nie porywamy się na "mission impossible" robienia z diabła anioła, mamy do czynienia ze strachem, który możemy pokonać, dzięki czemu staniemy się silniejsze. Pozbywamy się przy okazji dojmującego poczucia porażki. Zaczynamy żyć w świecie nowych zadań, nowych doznań i nowych problemów, NASZYCH problemów, a nie tych, w które zostałyśmy "ubrane" przez zwyrola. Nowe życie sprawia, że łatwiej nam przestać żyć urazą i roztrząsać przeszłość. Nie żal nam już tak bardzo naszego "utraconego świata" i nie próbujemy go za wszelką cenę reanimować, ponownie się frustrując i tracąc siły. Dzięki temu "ogniska zapalne" w naszym organizmie stopniowo się wygaszają i przestają go zatruwać.

Jest jeszcze jedna ważna rzecz - feedback. Naprawdę trudno jest spotkać gorzej nam życzącą kreaturę niż psychopata. Większość ludzi życzy nam zdecydowanie lepiej. Nowe wyzwania sprawią, że tego doświadczymy. Zobaczymy na nowo, że ktoś docenia naszą pracę, lubi nasze towarzystwo, uważa, że mamy określone talenty i zalety i dopinguje do ich rozwoju. Oczywiście, będzie też ból, będzie lęk, rozczarowanie, niepewność - ale już nigdy na taką skalę, jak w bliskiej relacji ze zwyrodnialcem. 

Nowe życie zacznie nas stopniowo wciągać. Pojawią się w nim nowi ludzie, nowe lektury, nowe ścieżki myślowe, nowe pejzaże i nowe zadania. To naprawdę JEST możliwe. I kiedy to się stanie naszym udziałem, nasz niegdysiejszy patologiczny związek stanie się czymś, co należy już do innej epoki, co zdarzyło się w innym wymiarze, do czego nie mamy najmniejszej ochoty wracać i co nas już nie dotyczy. Ale uwaga - warunek jest jeden: raz na zawsze porzucamy typowe dla osób uzależnionych życie w mechanizmie iluzji i zaprzeczeń. Żadne drogi na skróty, wybawiciele na białych koniach, "zmienianie" kogoś naszą "miłością" albo bezradne czekanie, aż Coś Się Wydarzy. Żeby się wydarzyło, trzeba osiodłać własnego konia i ruszyć na nim w świat. I spotkać być może kogoś, kto dorówna nam w galopie albo zapragnie towarzyszyć w spokojnej przejażdżce. Z tej perspektywy - i tylko ta jest perspektywą właściwą - dostrzeżemy, że nasz niegdysiejszy "książę" przyjechał do nas nie na białym rumaku, ale na czarnym wieprzu. Zrobi nam się trochę głupio, że kiedyś uznałyśmy kwik za szlachetne rżenie, ale cóż - można się pomylić. Wzruszymy ramionami, ściągniemy lejce i pognamy w dal na kwieciste łąki, ku nowym przygodom.



niedziela, 8 maja 2016

Kwitnące magnolie vs. mrożona ryba

Pierwszy okres po ucieczce był dla mnie Czasem Mrożonej Ryby. Mrożona ryba jest zimna, twarda i można nią zabić. Chyba nie da się zwiać inaczej, niż w tym stanie skupienia, konsystencja karpia w galarecie nie daje takiej możliwości. Jakiś czas nawet nam z tym dobrze. Po okresie bycia kłębkiem rozedrganych zakończeń nerwowych, dowartościowujemy się trochę "twardością" tej mrożonej ryby. Stan zamrożenia czyni nas jednocześnie w miarę odpornymi na serenady bądź groźby psychola. 

Tyle że coś za coś. Do ryby można się przyzwyczaić. A to już nie jest dobre. Jeśli w odpowiednim momencie nie rozpoczniemy procesu "odmrażania", grozi nam powrót do psychonałogu - "żeby wreszcie coś poczuć, cokolwiek". Boimy się jednak "odmrozić", bo obawiamy się, że dopuszczenie do głosu wszystkich uczuć i emocji nas kompletnie rozwali. Jak zatem przeprowadzić operację odmrażania? Wydaje mi się, że należy postępować podobnie, jak w przypadku prawdziwych odmrożeń - działać STOPNIOWO. Najpierw chłodna woda, później coraz cieplejsza, sporo czasu i cierpliwości. W praktyce zatem - żadne rzucanie się w nowe związki, ale raczej dopuszczanie do siebie emocji najpierw w samotności, a później w zaufanym otoczeniu życzliwych i sprawdzonych ludzi. 

Nie mam tu na myśli początkowego "wygadania się" polegającego z grubsza na długich tyradach rozpoczynających się od słów: "A ten skurwiel...". To jest oczywiście potrzebne, ale to tylko pierwszy etap. Na ogół działamy wówczas pod wpływem złości, rozpaczy i rozgoryczenia. Etap Mrożonej Ryby przychodzi później - jako odrętwienie przeplatane co jakiś czas wybuchami złości i / lub rozpaczy. W pierwszym etapie "wygadywania się" do ładu ze sobą dochodzi nasza głowa. W etapie "odmrażania" - serce. I tu pojawia się problem, bo po traumie związanej z psycholem usilnie bronimy się przed spontanicznym przeżywaniem emocji. Wiemy, że spontan zaprowadził nas prosto do piekła, więc teraz kontrolujemy każdy swój krok, uczucie i myśl. To się dzieje instynktownie, działamy jak ktoś, kto już raz został rozerwany na strzępy po wyjściu z domu i położeniu się pod wiosennym słońcem pośród kwiecia i teraz nie rusza się za próg bez pełnego umundurowania saperskiego, choćby na dworze było 30 stopni i choćby kask izolował go skutecznie od uroczego śpiewu ptaków. Jest to problem? Jest. Saperowi odechciewa się po pewnym czasie żyć, bo przecież nie żyje, ale wegetuje. I co mu grozi? Szaleństwo zrzucenia pancerza i wbiegnięcia nago na pole minowe z gromkim okrzykiem: "a chuuuuuuuuuuuuuuuu..... tam!". 

Tego chcemy uniknąć. Nie chcemy wybuchnąć, chcemy rozkwitnąć. Co więc powinna zrobić Mrożona Ryba? Przestrzegając nadal zasad "zero kontaktu - dbam o siebie, jem, śpię, wypoczywam i sprawiam sobie przyjemności", może zaczął odmrażać się w zaciszu własnego domu albo gdziekolwiek czuje się ona bezpiecznie. Mój proces odmrażania się rozpoczął się od... zderzenia z górą lodową ;) Obejrzałam mianowicie "Titanica". Po raz drugi w życiu, pierwszy raz oglądałam ten film z 15 lat temu, obśmiewając patos i kicz. Teraz było inaczej :) Nie pamiętam, kiedy zaczęłam ryczeć, ale trwało to dobre dwie godziny i towarzyszyły temu myśli: "On ją tak kooooochaaaaa!!! :((((((" / "Ale to pięęęęękneeeeee!!!! :((((((" / "Ja też chcę przeżyć taką miłość!!!! :((((((("...i tak dalej, i tak dalej. Następnego dnia obudziłam się ze zmienionymi od płaczu rysami twarzy. Musiałam wziąć też proszki przeciw bólowi głowy. Można? Można :) 

Jakkolwiek nie byłoby to zabawne, ja się z tego płaczu bardzo ucieszyłam. To był może prymitywny, ale jednak kontakt z samą sobą. Stan wyparcia wszystkich uczuć (objaw zespołu stresu pourazowego) jest po traumatycznych przeżyciach normalny, ale zarazem bardzo nieprzyjemny. I tak to, zderzając się z górą lodową, wpadłam na trop. Zaczęłam leczyć / odkrywać na nowo uczucia poprzez filmy. Ucieszyła mnie zwłaszcza komedia pt. "Sypiając z innymi", bo oglądając ją, byłam w stanie wczuć się w główną bohaterkę, przeżyć jej emocje i poczuć, że chciałabym zbudować taki związek, jak ona. Może niekoniecznie powielając ten sam model postępowania, ale zachowując rodzaj relacji.

Ryba powoli topnieje, zamieniając się niestety w... GALARETĘ. Ten stan znam akurat aż za dobrze i towarzyszył mi on jeszcze zanim miałam nieszczęście związać się z psycholem. Stan galarety / jajka bez skorupki / jeża bez kolców czy jak inaczej można określić nadwrażliwość to mój chleb powszedni od lat. I w sumie nawet ucieszyłam się, kiedy Mrożona Ryba łypnęła na mnie zimno, powiedziała: "to ja spływam", a do moich drzwi zapukała Rozedrgana Galareta szepcząc: "wpuść mnie, ja się tak strasznie trzęsę". Good old friend. Nie przepadam za nią, to przed nią uciekłam chyba w Ramiona Pytona, ale mimo wszystko jej wizyta upewniła mnie w tym, że odzyskuję dawną siebie. Co oznacza zmierzenie się z Tym Całym Pasztetem.

Bardzo spożywcza notka mi wychodzi, sorry za ten bigos ;) No więc tak. Odmrażamy się i mamy pasztet. Wracamy do wszystkiego, przed czym związek z psycholem stanowił izolację. Toksyczna relacja posiada jedną podstawową cechę - INTENSYWNOŚĆ. Łatwo można pomylić ją z miłością. Cierpimy EKSTREMALNIE, tęsknimy EKSTREMALNIE, rzucamy talerzami, uciekamy obłąkane w noc, a za nami ciągną się porwane koronki. Potem przeprosiny, deszcze kwiatów, łzy, ramiona, kabriolet, wyprawa na podbój świata zakończona podbiciem oka. Iluzja i kicz? Iluzja i kicz. Co z tego mamy? W ostatecznym rachunku tylko spaloną wioskę i 100 tysięcy dodatkowych siwych włosów. Dlaczego tak za tym gonimy? Chcemy poczuć się piękne, pożądane do szaleństwa, ubóstwiane i wyjątkowe. Przed czym uciekamy? Przed wypełnianiem PIT-a i tłuczeniem kotleta ;)

Ludzkie. I naturalne. Nie samym kotletem żyje bowiem człowiek. Cała filozofia teraz w tym, żeby odkryć, co tak naprawdę nam w życiu smakuje. Co daje nam radość, a nas nie niszczy, co sprawia, że czujemy się spełnione, co nam przynosi satysfakcję. Stan po zakończeniu toksycznego związku nie różni się chyba niczym od stanu po zaprzestaniu picia przez alkoholika. Objawy te same - głód, telep, nic, k..., nie smakuje. I w kółko myśli się o wódzie. 

Jednym z najbardziej ekscytujących aspektów wychodzenia z nałogu jest to, że okazuje się, że jesteś zupełnie innym człowiekiem, niż myślałeś. Nie wiesz właściwie, kim do końca, i to rodzi frustrację. Ale jakieś przebłyski są. (...) Kiedy pijesz, zazwyczaj nie masz okazji zastanawiać się, co lubisz, bo lubisz, owszem, różne rzeczy, pójść na koncert i na imprezę, ale chodzi przede wszystkim o to, że lubisz, jak jest alkohol i jak możesz go pić z innymi czy nawet sam. Owszem, lubisz pojechać do Kazimierza na festiwal filmowy i lubisz spotkać się z kolegami, żeby pograć w Fifę, ale bardzo nie lubisz, jeśli się okazuje, że nie możesz przy tym pić. Jak nie możesz pić, to może przynajmniej zajarasz. W ten sposób powoli oddalasz się od prawdy na temat tego, co rzeczywiście lubisz. Co naprawdę sprawia ci przyjemność, i to taką, że nie musisz mieć nic więcej, nie musisz zmieniać świadomości. W Kazimierzu w pewnym momencie więcej czasu spędzasz, pijąc piwo na stateczku nad Wisłą, niż oglądając filmy. I nie wiesz, czy to dlatego, że piwo, czy może przypadkiem wcale nie lubisz tych filmów.

To fragment książki Małgorzaty Halber pt. "Najgorszy człowiek na świecie". Polecam lekturę! Opowiada wprawdzie o wychodzeniu z alkoholizmu, a nie z toksycznego związku, ale w wielu aspektach mechanizmy są identyczne. Tak naprawdę w obu przypadkach mamy do czynienia z walką ze śmiertelnym wrogiem.

A zatem - bez odpowiedzi na pytanie, co my tak naprawdę lubimy, czego chcemy, co nas cieszy, będzie nam trudno zerwać z przeszłością, Iluzja będzie nas nadal pociągała. Odpowiedzi na te pytania przychodzą na ogół w ciszy. Ja póki co wiem, że lubię pisać, chodzić po górach, opalać się na pomoście, śmiać się z absurdalnych żartów, czytać literaturę romantyczną oraz śpiewać na cały głos piosenki Anny Jantar pływając kajakiem ;) I... lubię przebywać sama. Chodzić na długie spacery nad morzem, słuchać muzyki i myśleć. Związek z psycholem sprawił, że nabrałam obrzydzenia do iluzji. Nie mam ochoty na grę pozorów, na "small talks", na snobizm i na udawanie kogoś, kim nie jestem po to, żeby "pokochał" mnie ktoś, w czyim wizerunku się "zakochałam". Mam serdecznie w dupie rozmaite porady w stylu: "dziesięć tricków, jak zdobyć "SERCE" mężczyzny". To się wzajemnie wyklucza - jeśli "tricków", to nie "serce". Serce to prawda, tricki to gówno. 

No i cóż, albo będzie wielka miłość, braterstwo dusz i szał ciał, albo nic. I przestało mnie to przerażać, bo dotarło do mnie, że nigdy nie będę szczęśliwa z kimś, przy kim nie mogę być sobą. Pozdrawiam wszystkich ciepło i przepraszam, że rzadko teraz piszę i że nie odpowiedziałam jeszcze na wszystkie listy wysłane mailem - wszystkie czytam, ale intensywność zawartych w nich emocji jest tak duża, że czasem trudno mi zebrać myśli i odpisać. Trzymajmy się dzielnie, prosto i nie pozwólmy czarnym chmurom odebrać nam kolejnej wiosny :)


sobota, 16 kwietnia 2016

Jak skrócić czas cierpienia?

Dziś notka o powrocie do normalnego życia. Kilka pomysłów na to, w jaki sposób skrócić sobie czas cierpienia po rozstaniu z psychopatą. 

Cierpienie to jest wielorakiego rodzaju i dotyczy właściwie wszystkich sfer życia. Musimy zmierzyć się z bólem porzucenia / utraty złudzeń / poczuciem utraty tożsamości, strachem przed jego zemstą, przed niepewną przyszłością, z problemami zdrowotnymi, finansowymi i zawodowymi. Często dotyka nas także niezrozumienie otoczenia i ranią nas teksty w rodzaju: "weź się w garść, po prostu o nim zapomnij". W efekcie izolujemy się jeszcze bardziej, a tym samym - osłabiamy. 

Nie da się ofierze tsunami powiedzieć: "daj spokój, po prostu o tym zapomnij, nie roztrząsaj już tego, co to da". I chociaż doceniamy życzliwość dobrze nam radzących osób, to jednak czujemy się mniej więcej tak, jak Ryszard Ochódzki w poniższej scenie:


Jedno trzeba przyznać - radę Wujka pt. "udawajcie, że nic nie słyszycie", bezwzględnie należy wcielić w życie :) /Tomkiem Mazurem jest w tym przypadku, rzecz jasna, psychofaży gad ;)/.

No dobra. A co poza tym? Załóżmy, że przestrzegamy wszelkich zasad BHP - nie kontaktujemy się z gadem, dbamy o siebie, zdrowo odżywiamy i nawiązujemy zdrowe przyjaźnie, a i tak czujemy się źle. Gdzie mogą tkwić ukryte przyczyny takiego stanu?

1. Brak prawdziwego odcięcia. Brak kontaktu oznacza CAŁKOWITY brak kontaktu. Jeśli "co jakiś czas" czytamy przysyłane nam gadzie farmazony bądź pilnie śledzimy jego profil na fejsie / pytamy o niego wspólnych znajomych, de facto wciąż jesteśmy w jego polu rażenia. Czym innym jest odcięcie się od niego połączone ze zgłębianiem wiedzy na temat samego ZJAWISKA (to akurat uważam za konieczne w procesie dochodzenia do siebie), czym innym - dostarczanie sobie stale nowych bodźców do analizowania tego konkretnego przypadku. To nas trzyma mentalnie w wytworzonym przez niego trującym sosie. Korzysta na tym tylko on. To tak, jakby podłączyć się dobrowolnie do agregatu zasilającego działkę sąsiada. Ty zapitalasz na rowerku aż Ci oczy wychodzą z orbit, a on dzięki temu cieszy się ślicznym oświetleniem swojej altanki, w której bajeruje już nową koleżankę. Zatem - złaź z roweru! :D

2. Ucieczka przed prawdą. Prawda o psychopatach jest tak przerażająca, że nic dziwnego, iż podejmujemy ileś prób ucieczki przed nią bądź przyswajamy ją na raty. To proces - bolesny, ale konieczny. Jeśli nie przyjmiemy prawdy, w jej miejsce pojawi się iluzja. Będzie ona zapewne ubrana w ładniejsze szatki niż prawda i przyjemniej będzie za nią iść. Problem jednak w tym, że nie doprowadzi nas ona do zdrowia, ale - okrężną drogą - do tego samego punktu, z którego wyszłyśmy, fundując nam sporo frustracji z powodu straconego czasu. Prawda nie będzie odziana w falbanki. Przysiądzie sobie koło nas na pieńku w lesie przybrawszy postać zgarbionej staruszki. Poznamy ją jednak po oczach - dobrych, jasnych i bardzo nam życzliwych. Jak to przełożyć na praktykę? Trzeba wrócić do własnej intuicji, odszukać głos wewnętrzny i nauczyć się wybierać to, co dla nas DOBRE, a nie to, co może przynieść chwilową ulgę, ale później doprowadzić do rozpaczy. Jak to odróżnić? To, co dobre, nie zmienia się i nie mamy po tym kaca. Ważne jest, aby wybrać dobro całym sercem, a nie tylko jakąś jego częścią. Jeśli wciąż łudzimy się, że możemy zachować cokolwiek pozytywnego ze związku z psycholem bądź usilnie szukamy jego dobrych cech, będziemy długo męczyć się w kołowrotku niemożności, ciągle de facto z nim związane jakąś częścią siebie. Przeczytałam kiedyś mądre zdanie - niezależnie od tego, czy ptak jest przywiązany do drzewa żelaznym łańcuchem, czy też jedwabną niteczką, efekt jest ten sam - nie może latać. 

Związki z normalnymi ludźmi są inne niż psychorelacje. Po normalnym związku zostają dobre wspomnienia, życzliwość, czasem jakiś sentyment. Wiemy, co nam przeszkadzało, a co było fajne i zachowujemy wzajemny szacunek. Związek z psycholem to niestety jedno wielkie kłamstwo. Zachowywanie życzliwości wobec kogoś, kto nas z premedytacją wybrał na ofiarę, zmanipulował i oszukał, to samobójstwo. Nie możemy tego robić, bo stracimy szacunek do siebie. Niestety, to tak jak z nowotworem złośliwym - jeśli nie zgodzimy się na operację i wycięcie także marginesu zdrowej tkanki, a zamiast tego będziemy mówić: "niemożliwe, żeby on naprawdę chciał mnie wykończyć" lub "tyle lat przeżyliśmy razem...", szanse na dojście do zdrowia są raczej minimalne. 

3. "Udowodnię mu!". To inna odmiana "zależy mi na nim". Zupełnie naturalna reakcja w początkowym okresie i nie mam nic przeciwko niej, pod warunkiem, że oznacza ona NASZ rozwój i że na złość psycholowi odważymy się na to, na co miałyśmy ochotę już dawno - na samodzielność i realizowanie marzeń. Nie ma sensu natomiast budowanie jakiegoś sztucznego wizerunku po to, żeby gad zobaczył, jakie jesteśmy zajebiste i zapłakał nad tym, co stracił. A zatem - zmiana fryzury, stylu ubierania się / pracy / miejsca / wystroju mieszkania, kurs paralotniarski, opłynięcie kajakiem kuli ziemskiej - TAK (o ile rzeczywiście mamy na to wszystko ochotę), męczenie się w ciuchach rodem z sex shopu i wrzucanie "na złość" psycholowi tego typu fot na fejsa, podczas gdy tak naprawdę kochamy Norwida i długie, nadmorskie zachody słońca - NIE :)

4. Brak wybaczenia sobie. Złość, jaka ogarnia nas po związku z psycholem, dotyczy zarówno jego, jak i nas samych. Oba jej wymiary są naturalne, oba trzeba przeżyć i z obydwoma trzeba skończyć. Na dodatek na drodze samodyscypliny, to się nie stanie automatycznie. W pewnym momencie, kiedy poczujemy, że energia wyzwolona przez złość, konieczna do podjęcia ucieczki, zaczyna nas zjadać - porzućmy ją. Łatwe to nie będzie, bo porzucenie złości oznacza wejście w nieprzyjemne uczucie smutku (też naturalne, konieczne i do przejścia, a potem - do porzucenia na rzecz spokoju i radości ;)). Wolimy być wk...one niż smutne. Jeśli jednak nie damy sobie spokoju ze złością, zamienimy sobie jednego psychopatę na innego - tyle że ten drugi będzie już naszym psycholem wewnętrznym. Jeśli oddamy złości ster naszego życia, nie będziemy podejmować decyzji prowadzących nas do szczęścia, ale niepostrzeżenie zamienimy się w baby, które robią wszystko "na wkur...ie" ;) Można tak zrobić karierę zawodową, cztery operacje plastyczne, zbudować dwa domy i objechać pół świata. Tyle, że jeśli zrobimy to ze złości, nigdy nie przyniesie nam to szczęścia. A na dodatek wykończymy przy tym swoje otoczenie. Mało na świecie wkurzonych, zaciętych wewnętrznie kobiet - pracoholiczek, "kobiet sukcesu"? ;) Zachęcam zatem do tego, żeby złość dała nam jedynie "kopa na rozruch", a następnie, żebyśmy jej podziękowały za towarzystwo i wejrzały w siebie głębiej i na spokojnie, zadając sobie pytanie, czego tak naprawdę chcemy i co nas tak naprawdę uszczęśliwi? I nie wstydźmy się, jeśli odpowiedź będzie bardzo prosta i nie wyrafinowana, bez przepłynięcia Atlantyku też można żyć. A ktoś musi przecież robić na szydełku ;)

Wybaczenie sobie oznacza odpieprzenie się od siebie. Nie zadajemy już sobie pytań: "ale jak ja mogłam być taka durna, ale dlaczego nie połapałam się wcześniej" i nie wmawiamy sobie, że coś było z nami nie tak, skoro padłyśmy ofiarą psychola. Czy jeśli komuś ukradną samochód, twierdzimy, że coś z tym autem było nie tak i że musiało być naprawdę beznadziejne, że ktoś się na nie połasił? 

5. "Nie jestem wielbłądem". Doświadczenie potężnej niesprawiedliwości związanej z obrabianiem nam d... przez psychopatę i robieniem z nas wariatek, jest trudne do zniesienia. Oburza nas to, chcemy jakoś zareagować, zapobiec temu, zawalczyć o dobre imię. Jest to naturalne, ale niestety - nieopłacalne. Związane z tym niebezpieczeństwo to przede wszystkim stałe tkwienie w orbicie psychola. Nawet jeśli nie mamy kontaktu z nim samym, nadal usiłujemy gasić wzniecone przez niego pożary. To nas z nim niestety wiąże - chcemy tego, czy nie. Na dodatek, rozmiar sk...ństwa, jakiego te gady są w stanie sie dopuścić, przekracza wyobrażenie normalnego człowieka. I nie ma siły, żeby nie wywołał w nas w którymś momencie gwałtownej reakcji. Co wtedy zrobi psychol? Zapali reflektor i rzuci snop światła na nas, stojące bezradnie i wrzeszczące: "nieprawda!!!". A potem ze stoickim spokojem zwróci się w kierunku widowni mówiąc: "biedna... kompletnie oszalała. Chciałem jej pomóc, ale cóż... Sami widzicie". A zatem - jeśli już musimy się zemścić i pokazać całemu otoczeniu, że rację mamy my, a nie psychol, zróbmy to z klasą ;) Żadnych chaotycznych działań, pełna dyscyplina. 

Spokój możemy osiągnąć tylko przez całkowite odcięcie od gada, a kiedy już to zrobimy, inwestujmy w siebie, ile się da. Może to potrwać długo, ale zaręczam, że jedyny rodzaj zemsty, który warto wcielić w życie, to wzruszenie ramionami odzianymi w śliczną bluzeczkę skrywającą wypielęgnowaną i lśniącą drobinkami złota delikatną skórę :) Zaręczam też, że po dojściu do tego etapu, nie będziemy mieć nawet ochoty na unoszenie ramion, bo psychopatę będziemy mieć w zupełnie innej części ciała. Podsumowując - szkoda energii na przekonywanie otoczenia, że to nie my byłyśmy agresorami. Zróbmy krok w bok, zmieńmy na jakiś czas środowisko, a mądre otoczenie samo zrozumie, co tutaj miało miejsce. Może też zdarzyć się tak, że nowe środowisko wciągnie nas na tyle, że nie będziemy miały ochoty wracać do starego i znów komuś czegoś udowadniać. Życie nie polega na udowadnianiu, tylko na cieszeniu się nim. Stwórzmy sobie do tego zatem jak najwięcej okazji, bo nie jest to wcale proste :)

6. Brak cierpliwości. Chciałybyśmy, żeby ta wielka niesprawiedliwość, jaka nas dotknęła, została nam wynagrodzona jak najszybciej i bez naszego wysiłku. A tymczasem, nagroda, jaką możemy się cieszyć po włożeniu w coś dużej pracy i osiągnięciu czegoś samemu, smakuje zupełnie inaczej niż coś, co nam się po prostu "przydarzyło". Czekajmy zatem na dobre zdarzenia, ale nie biernie - szukajmy, rozmawiajmy, pracujmy nad sobą, stawiajmy sobie wyzwania, a przy tym - obudźmy w sobie na nowo ciekawość świata. Świat nie jest tym wstrętnym, ciemnym tunelem, do którego nas zwabił psychopata. Bywa miejscami taki, ale jest w nim też niesamowicie wiele dobra, mądrych ludzi, oryginalnych pasji i niezliczonych pól do rozwoju.

7. Fiksacja pt. "FACEEEEEET!!!!". Po utracie relacji z psycholem, nie rzucajmy się na oślep w pogoń za Prawdziwą Miłością Naszego Życia. Umysł mamy wówczas w takim stanie, że grozi nam ponowne popadnięcie w ten sam syf. Grozi nam także drugi biegun, któremu na imię "Facet to złoooo". Oba są szkodliwe i nieprawdziwe. Gorąco namawiam do jednego - dania sobie sporo czasu na dojście do siebie i osiągnięcie stanu, w którym naprawdę mocno poczujemy, że facet to... facet. Że super być z kimś, kogo kochamy, kto kocha nas, z kim budujemy na co dzień coś fajnego, radosnego, rozwijającego, z kim lubimy rozmawiać, śmiać się albo gapić się w dal i nie gadać nic, na kogo możemy liczyć i kto może liczyć na nas, kto nam się podoba i komu podobamy się my, ALE żeby do tego dojść, trzeba... luzu i zrozumienia, że z samego faktu bycia z "facetem", jeszcze nic nie wynika. 

Facet bowiem facetowi nierówny ;) I jeśli szukamy kogoś bliskiego w panicznej ucieczce przed samotnością bądź chęci podniesienia sobie poczucia własnej wartości poprzez zakomunikowanie sobie i innym: "MAM FACETA", to nie mamy wielkich szans na zbudowanie fajnego związku. Warto raczej zastanowić się nad tym, czego MY tak naprawdę chcemy i rozpocząć poszukiwanie faceta pod tym właśnie kątem. Jeśli interesuje nas długoterminowy związek, rodzina, bliskość i zaufanie, to warto porzucić złudzenia, że poznany na sex-czacie gościu tak się w nas nagle zakocha, że z lateksowej odzieży (bleeee!) płynnie przeskoczy w ciepłe kapcie. 

Im mniej będzie w nas miejsca na tworzenie w głowie nierealnych scenariuszy i frustrowania się tym, że ZNOWU nie udało nam się zrealizować ich w życiu, tym większa szansa na szczęście, a przynajmniej - spokój. Jeśli jednak to my podświadomie nie chcemy stabilizacji, bo nie chce nam się znosić jej ograniczeń, czasem nudy, nie mamy ochoty na wzięcie długoterminowej odpowiedzialności za siebie i innych - przynajmniej uczciwie to sobie powiedzmy. 

Reasumując - warto zastanowić się, co tak naprawdę kryje się w naszej głowie pod hasłem: "FACET" - jakie rodzaju głód i pragnienie. Czy chodzi o doznania, adorację, chęć przeżycia przygody? A może o poczucie bezpieczeństwa, stworzenie bariery między sobą a "złym światem"? O spełnienie oczekiwań rodzinno - społecznych, podniesienie poczucia własnej wartości? Wszystko to są nasze POTRZEBY. Ważne, ale zarazem takie, których nie zaspokoi na stałe żaden związek. I wydaje mi się, że dopóki nie zmierzymy się z nimi same i nie postaramy się części z nich zaradzić, a z częścią - pogodzić, zawsze będziemy mieć neurotyczne podejście do związków, nadawać im zbyt wielkie znaczenie i w efekcie - godzić się na zbyt wiele, żeby je utrzymać.  

Recepta? Osiągnięcie takiego stanu pogodzenia ze sobą, że faceta będziemy szukać po to, żeby razem stworzyć coś jeszcze fajniejszego niż w pojedynkę, żeby podzielić się z nim bezinteresownie (ale nigdy kosztem siebie) tym, co mamy i żeby otrzymać od niego to, co z kolei on chce nam dać. Warto poczekać na kogoś wyjątkowego, z samego faktu zmiany statusu na fejsie na "w związku", jeszcze niewiele wynika ;)

A miłość to niekoniecznie piorun. Bywa, że...